Pierwsze koty za płoty - czyli pierwsze chwile w Istambule

Zdjęciami z koncertu jeszcze Was pokatuję :) Tymczasem trochę o naszej podróży :)

Do Istambułu przyleciałyśmy po południu. Od razu zapłaciłam frycowe - wymieniłam niezbędną kwotę na pierwsze chwile w tym mieście w okienku zaznaczonym Change Office, myśląc, że to to samo co  Doviz (nad o powinny być dwie kropeczki), czyli inaczej nasz kantor. Bo przecież bank to bank i tak powinno stać w tytule. Niestety Change Office okazał się być bankiem i zdarł ze mnie prowizję w wysokości 7 lirów tureckich. Trudno. Zawsze jakieś frycowe musi być. Dotarłyśmy do metra, później przesiadka i tramwajem przez most Galata do celu. 
I tu muszę wspomnieć o czymś co bardzo przypadło mi do gustu. Poruszając się po Istambule wszelkimi środkami komunikacji miejskiej kupujemy żetony. Na promy są inne, mniejsze żetoniki ale cena jest ta sama. Gdy przyjechałyśmy było to 1,75 lira. Gdy wyjeżdżałyśmy podwyżka była do 2 lirów. Są jeszcze bilety elektroniczne tzw. Akbil, na którym przejazd wychodzi ciut taniej, ale my go nie używałyśmy. Dla porównania gdy przyjechałyśmy do Warszawy bilet kosztował 2,80 zł oczywiście, gdy wracałyśmy do domu już 3,80 - mowa o 40 minutowym. Tu choćbyś jechał godzinę za wszystko płaci się ten 1 żeton. Wrzuca się go do bramki przy wejściu na stację metra lub na przystanek autobusowy i dalej już cię nic nie obchodzi, nie ścignie cię kanar, nie musisz pamiętać czy na pewno skasowałaś bilet i gdzie go upchnęłaś. Prawdziwa wygoda. 
W tramwaju klimatyzacja ratuje nas od upału i wilgotności jaka panuje na zewnątrz. Tłumy zwłaszcza w okolicy Sultanahmet czy Eminonu, ale w tramwaju i tak luźniej niż na zewnątrz. Wysiadamy na Karakoy i próbujemy odnaleźć nasz hotel. I tu kolejne zjawisko dla nas charakteryzujące Turcję - ile osób zapytasz o drogę, tyle kierunków zostanie ci wskazanych. Każdy bardzo chce pomóc, ale czasem wychodzi zupełnie na odwrót. Pomijam miłych panów na lotnisku, którzy chcieli nam upchnąć przejazd do naszego hotelu bezpośrednio, który rzekomo według nich znajdował się na Taksim, czyli dobry kawał drogi dalej. Warto przed wyjazdem przestudiować mapkę naszej destynacji :) Mimo to do hotelu trafiamy dopiero gdy jeden z życzliwych młodych Turków wzywa telefonicznie posiłki z hotelu, bo nikt go nie zna. Okazuje się wówczas, że stałyśmy od niego może z jakieś 30 metrów.
Gdy wyruszamy na pierwszy spacer słońce chyli się ku zachodowi, ale jeśli chodzi o gorąc, nie przynosi to zbytniej ulgi.

Mieszkamy w pobliżu Wieży Galata - Galata Kulesi. Te czarne paprochy na zdjęciu dookoła, to nie paprochy ale całe stada ptaków, głównie gołębi. Gołębie to osobny temat w Turcji.


Pierwszy meczet Yeni Valide Cami (c czytamy jak Dż, czyli nie Ali "Akcza" a Ali "Aadża" na przykład :) ), Nowy Meczet Królowej Matki, czwarty co do wielkości w Istambule, który pierwszy nas wita po drugiej stronie mostu Galata. Nie jest taki nowy - budowę ukończono w 1663 roku.


Tuż obok sprzedawca tradycyjnych tureckich lodów - dondurma. Spektakl niezwykły, zabawny, za który płaci się nie mało bo po 5 lirów. Niestety same lody nie przypadły nam do gustu. Zbyt gumowe, słodkie, dla nas okazały się niezbyt zjadliwe. Później kupowałyśmy już tradycyjnie - lody na patyku :)




Chwila wytchnienia w cichym meczecie. Jak dobrze jest usiąść w kąciku, na dywanie, na chwilkę zadumy, dla odrobiny wytchnienia... Yeni Cami.






Tuż obok mostu Galata, można kupić sobie bułę z rybką i sałatką. Smaczna, ciepła, musi być bardzo dobra zwłaszcza w zimowe wieczory. Tu sprzedawana z przycumowanej łodzi kołyszącej się na fali z taką intensywnością, że od samego patrzenia na to można dostać choroby morskiej. Zjawiskiem dla mnie nie pojętym było jak ci smażący mogli pracować i wytrzymywać przez cały dzień i kawał nocy taki obłędny taniec na fali.








Wieczorem ubywa z ulic turystów wycieczkowych, ich miejsce zajmują mieszkańcy Istambułu odpoczywający po długim dniu pracy w bezlitosnym upale.


A chłopaki jak to chłopaki na całym świecie, lubią poszaleć, pobrawurzyć, pokozaczyć, ochłodzić się w mrocznych wodach zatoki Bosforskiej :)




Tu jeszcze jeden sprzedawca rybek z grila. Kupuję dla siebie, bo Ines nie lubi. 4 liry to słuszna cena. Rybka dobra, sałatki też, zwłaszcza popite świeżym soczkiem z pomarańczy za jednego lira. Smacznego! :)






I to już koniec pierwszego spaceru. Wracamy do hotelu, idziemy zmęczone spać a o 5 nad ranem budzi nas muezzin. Meczecik mikroskopijny z niewielkim minaretem jest tuż obok. Mamy wrażenie jakby muezzin był w pokoju i śpiewał nam prosto do ucha by nas obudzić na pierwszą modlitwę. Ale ta sztuczka udaje mu się tylko dwa razy, później nic nas nie jest w stanie obudzić :)