Showing posts with label Daraw. Show all posts
Showing posts with label Daraw. Show all posts

Ciepłe wspomnienia na bolące gardło

Dopadła mnie grypa, albo przemęczenie. Pewnie jedno z drugim pospołu. Bolące gardło, chrypka, ogólna niemożność i niechciejstwo. Pomiędzy zakupami, kucharzeniem, sprzątaniem, "pracą z pracy", staram się troszkę poleżeć, poczytać, po rozpieszczać się książkami od Mikołaja. Książki to mój wielki nałóg i już nie mogę się doczekać Wigilii by rozdzielić między swoją rodzinkę całą szafkę książek - prezentów. Ciesze się, że moje dzieci również kochają czytać, choć to droga przyjemność. Aż strach pomyśleć, co będzie po nowym roku, gdy wejdzie większy wat na książki. Zrobiłam więc zapasy teraz :) I ostatnimi czasy żyję sobie tak podwójnie, życiem swoim i tym pisanym. A nawet kilkakrotnie, bo w książce którą czytam, "Chicago" Ala al-Aswani, bohaterów jest kilku. Świetna lektura. Polecam. Choć tak naprawdę nie o Chicago, może raczej pośrednio - tak naprawdę o tym, że choć Egipcjanie żyją tak daleko, to trudno im oderwać się od własnych korzeni, tradycji, kultury, przestać tęsknić za krajem, wrosnąć w nowy grunt. I stąd może moje wspomnienie ciepła, poczucia wolności, szczęścia jakie zaznałam, gdy wędrowałyśmy przez czterdzieści dni drogami i bezdrożami Egiptu. Dalej poznaję ten kraj, między innymi z kart książek, ze słów Ala al Aswani, Naguiba Mahfuza. Poznaję kraj tak daleki od reklamowanego w folderach turystycznych, ale nie mniej interesujący, czasem pełen bólu, tęsknoty... I karmi się tym moja dusza nomady, i marzy, i żąda zaspokojenia swojego głodu wędrówki... Bo wędrowanie to mój kolejny nałóg. Po mniejszym lub większym podróżowaniu, gdy mija kilka zaledwie miesięcy, ogarnia mnie pragnienie wyruszenia w kolejną drogę, wielki i nie cichnący. Karmię się wówczas relacjami z podróży innych ludzi, otaczam się przewodnikami, planuję, czekam... I myślę, o tym co już widziałam, przeżyłam, że warte było każdych pieniędzy, kredytów, szaleństw. Nie ważne, że nie kupione nowe meble, nie odnowione mieszkanie, niekupione torebki, buty, ciuchy, będzie za to kolejny wyjazd i kolejne wędrowanie - insh Allah, jak Bóg pozwoli. I widzę, że w Ines również kiełkuje taki nomada, i słyszy zew nieodkrytych lądów, albo czuje chęć dokładniejszego odkrycia tych już poznanych. Warto było i mam nadzieję, że warto jeszcze będzie...

Kair








Aleksandria






Daraw


Na Nilu


Sahara






I na koniec świetny filmik znaleziony w sieci.

Zapraszam do marzeń, zapraszam do wędrowania :)



Egipt. Osiołek czy wielbłąd, czyli Ines do wyboru dano..

Dziś, jak obiecałam, ciąg dalszy naszego zwiedzania targu w Daraw. Na tym targu moje dziecię miało okazję spróbować po raz pierwszy w swoim życiu jazdy na osiołku wierzchem. Osiołek bardziej spolegliwy od naszych rodzimych (wiem i mogłam porównać) to i tak za bardzo jej słuchać nie chciał. Wyczuł kompletny brak doświadczenia i papierów na prowadzenia osiołka. Tu wplotę wspomnienie osiołkowe jeszcze z Luksoru. Otóż o świcie cały Luksor rozdziera na kawałki jęk, ryk i zawodzenie, bardziej lub mniej żałosne, pełne wyzwania i zadziorności, rozbawione i rżące. Zaczyna prowodyr, a później dołączają się kolejne głosy. Chór głosów trwa dłuższa chwilę. Aż wszystkie ciekawostki zostaną opowiedziane, wszystkie newsy i ploteczki, sny i zachcianki. Taki osiołkowy internet. Później już trzeba ruszać do pracy. Nie przeprowadziłam podobnych obserwacji w innych miejscach, bo jakoś ciężko wstawało mi się o świcie, a w górach na Synaju, oraz na Saharze osiołków raczej nie było.



 

Ja na osiołku nie próbowałam bo niewątpliwą przyjemność miałam dawno temu, gdy nie zagrażałam takim szczuplutkim nóżkom zwierzątka :)
Poniżej zachęcano nas do kupna konika. Oj kupiłabym sobie, kupiła...



Wokół targu, w bocznych uliczkach są zagrody, a tam trzymane są wielbłądy. Chciałam zrobić im jedynie zdjęcia, a skończyło się na przejażdżkach na oklep. Oj wielbłąd nie jest raczej wierzchowcem przystosowanym do takich wyczynów. Za tą atrakcję, opiekun zwierząt chciał zapłaty, co nie było niczym nadzwyczajnym. Gdy sesja fotograficzna się zakończyła. Ismail wcisnął mu w rękę banknoty i zgarnął nas do powrotu. Ten przeliczył, rozczarowany zaczął do mnie narzekać, a mi było niezręcznie, między młotem a kowadłem. I w ogóle miałam spóźniony refleks. Dałam się pociągnąć w stronę tuk tuka i pozostawiłam nubijskiego opiekuna, czy też właściciela stada za sobą. Do tej pory jest mi go szkoda i przykro, że jednak mu nie dopłaciłam. W końcu spędziliśmy w tej zagrodzie trochę czasu. Ale zaraz w zamian za to, los i tak mnie pokarał, odrywając od mojego sandała podeszwę zaledwie parę metrów dalej od miejsca przestępstwa. Wracałam jedynie na cienkiej wyściółce przyczepionej do pasków. W naturze musi być zawsze constans.


 

 

Bardzo lubię wielbłądy, choć nie koniecznie jazdę na nich (o tym już przy okazji Dahab) i nie mogłabym zjeść tak optymistycznie uśmiechniętego zwierzątka. Jestem jak Anglicy z BBC :)




A tu już Ines z nowym kolegą :) Wielbłąd dwuosobowy.



A teraz moja kolej i wielbłąd raczej nie wygląda na szczęśliwego :) Na głowie Nubijczyka charakterystyczna dla tych rejonów czapeczka.





Wielbłąd zdecydowanie nie lubi kapeluszy.

 

Trudna sztuka zsiadania. Wielbłąda dosiada się, gdy leży, później jest już zabawa w huśtawkę. Najpierw wstaje tył, więc nieszczęśnik leci do przodu na twarz, później wstaje tył i sytuacja jest analogiczna, tylko z leceniem na plecy. Gdy kładzie się, to robi to w odwrotnej kolejności, najpierw przód (a jak nie ma się siodła, to naprawdę wielka sztuka, żeby nie zjechać mu na szyję) a później tył. Stąd ta asekuracja na zdjęciu - my nie miałyśmy siodła ani jakiegokolwiek punktu zaczepienia!

 

A to już powrót z targu. Zatrzymujemy się jedynie na miejscowym targu. Kupujemy słodziutkie, świeże figi, aż napęczniałe sokiem oraz arbuza.





Na promie, tym razem wypełnionym po brzegi ludźmi wracającymi z zakupami, kobiety robią nam miejsce pomiędzy sobą na ławeczce. Mężczyźni udają się na inną cześć pokładu. Uśmiechy, próby porozumienia, one nie znają angielskiego, my arabskiego. No problem! Dzieci oglądają jasne włosy Ines, rozdajemy im cukierki. Jest bardzo przyjemnie. A przed nami jeszcze nubijski obiad.

Egipt. Kup pani wielbłąda... :) Czyli targ w Daraw część pierwsza.

Uzależniłam się od bloga, inaczej tego nazwać nie mogę :) I choć się zarzekałam, że dziś nic więcej. Odpoczywam. Tralala. Nie dałam rady. Nie potrafię, aż mnie palce świerzbią, by poklepać troszkę w klawiaturę. Oczywiście zaglądnęła to tu, to tam, wpadłam w odwiedziny, pozachwycałam się blogami, a teraz muszę, po prostu muszę coś napisać. O Kobiecie, będzie jutro albo w sobotę :)
Dziś Daraw. Planując podróż ubrdałam sobie targ wielbłądów w Daraw (Suq al Gamal). Gdzie raz w tygodniu, we wtorek, zjeżdżają się kupcy i sprzedający, często aż z Sudanu. Leżąca około 40 kilometrów od Asuanu miejscowość to wrota do Nubii. Zwierzęta przywożone są na ciężarówkach, ale również przypędzane przez nomadów dawnym i wciąż uczęszczanym szlakiem wielbłądzim. Jak sobie to miejsce umyśliłam, to nawet plan podporządkowałam tak, żeby być we wtorek w Asuanie. 
Asuan. W naszym hotelu pytam, że chciałybyśmy do Daraw, czy mogą pomóc, albo jak możemy się tam dostać? Recepcjonista kręci głowa, absolutnie niemożliwe, jeździ się tylko z konwojem, są posterunki, nie ma szans. No jak to - nie ma szans? To ja po to wszystko przekombinowałam, żeby tu być we wtorek. A tu kiszeczka, nie lzia. Zasmuciłam się nieco. Ale nic, idziemy na spacer na Cornishe. A tam albo "kalesz, kalesz" albo "feluka, feluka". Nie to mi teraz w głowie. 
Przy okazji taki mały wkręt żebym nie zapomniała. W Asuanie koniki zaprzęgowe zdecydowanie bardziej dożywione niż w Luksorze. Zwłaszcza koń o imieniu Simon. Co dzień spotykałyśmy Simona i jego pana, i co dzień byłyśmy namawiane na przejażdżkę :) Simon, okrąglutki jak jabłuszko, sierść kara, lśniąca, zadbany. Zawsze wymieniłyśmy parę zdań z właścicielem, parę uśmiechów, ale jakoś tak nie było nam po drodze. A szkoda :)
Wracając do Daraw. Natykamy się w końcu na Nubijczyka w galabiji. Nazywa się Ismail (i tu przypomina się nam W pustyni i w puszczy). Również namawia nas na rejs feluka. Ale ja pytam o Daraw, czy można, jak można i czy zna kogoś kto nas zawiezie. I owszem, zna i on nam to załatwi. Jego brat ma samochód, ale nie mówi po angielsku to pojadą we dwóch i nam ten targ pokażą. Super. Umawiamy się na drugi dzień pod Keylany. Przy okazji proponuje nam obiad w ich rodzinnym domu, nubijskim domu. Nie może być lepiej. Cena na jaką się umówiliśmy była naprawdę bardzo zachęcająca.
O poranku, bo targ żyje przed południem, wyruszamy w drogę. Autko jest stare i ma pakę z dwoma ławeczkami do przewozu ludzi. Moje dziecię z radością włazi na pakę, dla bezpieczeństwa siada tam brat Ismaila, a ja uzbrojona w aparat do szoferki. Szkoda, że nie mam zdjęcia szoferki. Całe w futerku i sztucznych kwiatkach, oczywiście obowiązkowo mała wersja Koranu. Mamy jechać nie bezpośrednio do Daraw, bo posterunki by nas nie przepuściły. Jedziemy miejscową drogą, wijącą się między wioseczkami i gajami, przeprawiamy się na drugą stronę Nilu promem wraz z ludźmi jadącymi z całej okolicy na targ. Tam zaczyna się Nubia. Tu już nie spotyka się turystów. I to jest prawdziwa frajda. Prawdziwe nubijskie klimaty. Trzeba nieraz zejść z utartych szlaków, by poznać prawdziwą urodę jakichś okolic.

Plamy na zdjęciach, to niestety efekt brudnych szyb, którego nie zawsze dało się uniknąć.







Dojeżdżamy do promu. Tutaj też zostawiamy nasz samochód.



Po drugiej stronie wsiadamy do tuk tuka choć może tu inaczej się nazywa ten motorek jakby rodem z Tajlandii. i dojeżdżamy na targ.

Teraz niech zdjęcia przemówią. Dodam jedynie, że jako jedyne kobiety, na dodatek białe, byłyśmy przyjmowane z życzliwym zaciekawieniem. Bez żadnych problemów.





Kup pani kozę... A może raczej wielbłąda...


Wielbłądom pęta się nogi jak na powyższym zdjęciu, żeby nie mogły się oddalić. I tak biedne kuśtykają wokół na trzech nogach.





A to osiołek, właściciel osiołka, dalej Ismail i jego brat.








Trudno się czasami pogodzić, że większość tych zwierzaków jest przeznaczonych do rzeźni, rytualnego zabicia lub nawet ciężkiej pracy. My też jemy mięso, ale my tych zwierząt nie spotykamy na co dzień. Przez to wydaje się nam, że jesteśmy bardziej niewinni... A jeżeli już o tym myślimy, to sądzimy, że jesteśmy bardziej humanitarni... Nasze zadawanie śmierci jest bardziej uzasadnione i łaskawsze... A czy ktoś wie gdzie przebiega granica odczuwania zwierzęcia prowadzonego na śmierć?... Nie, nie jestem wegetarianka, a szkoda... Zawsze gdzieś po pewnym czasie skręci mnie w jakiś mięsny narożnik. I przegrywam tę walkę o bycie bardziej niewinnym człowiekiem. Zwierzęta również cierpią u nas (znamy na pewno wiele historii o znęcaniu się nad nimi) i są kochane w Egipcie. Nie zapomnę widoku, przypuszczam rodzeństwa, które przyjechało do domu osiołkiem zaprzężonym w wózek pełen zieleniny. Widziałam jak stanęli po obydwóch stronach swojego osiołka, z wielką ostrożnością, wręcz czułością, zdjęli z niego uprząż, obejrzeli go, powycierali i zaprowadzili do stajenki. Osiołek miał krąglutkie boczki i widać było, że jest nie tylko zadbany ale i kochany. Działo się to w oazie Siwa, a dzieciaki nie miały pojęcia, że są podglądane przez kogokolwiek.
A co do różnic w pojmowaniu naszych braci mniejszych poprzez Europę i Afrykę, to świetna jest pewna historia opowiedziana przez Waris Dirie w książce "Kwiat pustyni". "Czas oczekiwania spędzałam w gościnie u mieszkańców Galadi. Odwiedzałam ich chaty, gawędziliśmy i dzieliliśmy się naszym jedzeniem. Ja bawiłam się świetnie. Gorzej było z Angolami. Znaleźli sobie pusty budynek z oknami bez szyb i rozłożyli tam swoje śpiwory. Mieli trochę książek i lampy turystyczne, ale prawie nie spali, bo po zmierzchu potwornie cięły komary. Żywili się puszkowaną fasolą. Narzekali, że to podłe żarcie ale nie wzięli innego.
Pewnien Somalijczyk zlitował się nad nimi i przyprowadził pięknego koziołka. Cała ekipa BBC zbiegła się, żeby go pogłaskać. Somalijczyk zabrał zwierzę, ale wkrótce przyniósł go z powrotem, tyle, że bez skóry i wypatroszone.
- To wasza kolacja - oznajmił z dumą.
Angole popatrzyli wstrząśnięci, ale żaden się nie odezwał. Pożyczyłam kociołek i zrobiłam z koziołka potrawkę z ryżem. Kiedy Somalijczyk odszedł, usłyszałam:
- Chyba nie myślisz, że będziemy to jedli.
- A dla czego by nie?
- Och, daj spokój Waris.
No, to dlaczego nie mówiliście nic przedtem?
Zaczęli się tłumaczyć, że nie chcieli być nieuprzejmi, bo przecież ten człowiek wyświadczył im wielką grzeczność, ale po tym jak pogłaskali koziołka, to już jeść go nie będą. I rzeczywiście, niczego nie tknęli."







W następnej części z Daraw - My, wielbłądy i inne stworzenia.