Japonia. Zapraszam do lotu :)

A może tak weekend w japońskich klimatach? :)
Zapraszam dziś do Tokio.

Jest rok 2002. Mam pierwszy raz lecieć samolotem i to nie byle gdzie, ale do Tokio! Rezerwuję bilety. Jestem podekscytowana. Miły pan w biurze turystycznym wybiera mi miejsce przy oknie. W końcu to mój pierwszy raz i muszę wszystko dobrze widzieć. Później Okęcie. Odprawa. Tablica odlotów. Na niej mój samolot - rejs najpierw do Londynu. Przerażenie miesza się z radością. Czy dam sobie radę, czy uda mi się odnaleźć na Heathrow, gdzie mam mieć przesiadkę i to w innym terminalu, czy nie zagubi się mój bagaż. W końcu siadam w głębokim fotelu i uśmiecham się do całego świata, który pozostał za szybką okienka po mojej lewej stronie. Samolot ma wiele miejsc pustych, w tym obok mnie. Siedzę więc sama, z miną kota, który połknął kanarka. Ogarnia mnie nieomalże błogostan. Samolot powoli rusza, a stewardesa zaczyna swój wykład. Jak należy zapiąć pasy, jak ustawić fotele, gdzie są wyjścia awaryjne i jak mamy zachować się w razie katastrofy. Ja takiej nie przewiduję. Ale słucham z zapartym tchem. Samolot nabiera prędkości i w końcu długo oczekiwany TEN moment - oderwania się od ziemi. I już wiem, że to chwila którą pokocham i będę za nią tęsknić. Zwycięstwo nad grawitacją, narastające poczucie wolności. W trakcie lotu jeszcze dobre śniadanie na ciepło, a nie długo potem widok Londynu z lotu ptaka.






Z jednego terminalu do drugiego jadę autobusem dobrych 20 minut. Później 4 godziny oczekiwania pośród niezliczonych sklepików, kawiarń, restauracji, które kuszą zapachami. A ja niestety nie mam przy sobie funtów. Niestety posłuchałam "dobrej" rady, że nie potrzeba mi będzie żadnych pieniędzy na przesiadkach. Ale człowiek uczy się na błędach. Cztery godziny ciągną się w nieskończoność, tym bardziej, że cel do którego zmierzam jest tak niezwykły.



Czekam w kolejce do rękawa prowadzącego na pokład Boeninga British Airways. Wpuszczający nas steward sympatycznie się uśmiecha i zamienia ze mną parę słów. Peszy mnie mój angielski, nie używany na co dzień, który teraz jawi się na kształt skamienieliny zaledwie odkrytej przez archeologów. Staram się szybko zapomnieć o moim zawstydzeniu, nic nie jest w stanie odebrać mi woli wędrowania.  
Następne 11 godzin lotu. Na monitorku wbudowanym w siedzenie przede mną mogę zobaczyć kierunek w trasę lotu, wysokość, szybkość, temperaturę, czas. W Londynie go cofałam, teraz muszę dodać aż 9 godzin. Są tu też filmy najróżniejszych gatunków - ale gdzież bym miała głowę się skupić na nich, gdy przede mną tydzień w Tokio! Złośliwy czas ciągnie się jak sprana guma. Oglądam zakątki Europy - najpiękniejsze fiordy Skandynawii, mienią się turkusami, szmaragdami, niczym Haliotis Iris (muszla o opalizującym wnętrzu). A później tylko bezkres Morza Północnego. Sama już nie wiem gdzie niebo, a gdzie ziemia. Nade mną czysty błękit, pode mną pole pasących się białych baranków, również na niebieskim tle




Tym razem obok mnie małżeństwo Japończyków w średnim wieku.  Zadbani, milczący, skupieni i zatopieni to w swoich myślach, to w czasopismach zabranych w podróż. Zamieniają z sobą może ze dwa zdania przy okazji rozdawanego nam posiłku. Zadziwia mnie fakt, że są w stanie lecieć aż 12 godzin i nie mają potrzeby rozmawiania z sobą (lub ze mną ;) ) Mimo to czuje się, że darzą siebie szacunkiem, troską. Widać to w sposobie poprawiania okrywającego nogi koca, pomagania sobie w otwieraniu paczuszek ze sztućcami. A miłość może tylko przeznaczona jest na chwile większej intymności niż brzuch stalowego ptaszyska pełnego obcych ludzi. Uśmiechają się od czasu do czasu do mnie. Gdy rozdają nam karty potrzebne do odprawy, proszę mojego sąsiada o pomoc o wyjaśnienie paru rubryk. On też się speszył i odpowiedział, że nie zna angielskiego. Ale jakaś nić porozumienia została zawiązana i gdy ja nie patrzyłam w okno, on zwrócił moją uwagę na pokrytego śniegiem Pana Fuji czy Fuji San. jeszcze moment a byłabym go przegapiła. San - san to w języku japońskim, grzecznościowy tytuł dodawany do imion zarówno męskich jak i żeńskich.






Pod nami rozciągała się już Japonia. Szachownica z poletek ryżowych w najróżniejszych odcieniach zieleni (w różnych stadiach wegetacji) na lśniącej w słońcu powierzchni wody.   Patrząc z góry można również zrozumieć dlaczego Japonia pnie się w górę. Miejsca do zamieszkania jest niewiele. Większość terenu to góry (90%) poprzecinane jedynie wąskimi językami zielonych dolin. Szkoda, że zdjęcia nie są w stanie oddać tego wrażenia. Zwłaszcza zdjęcia robione moim starym, analogowym aparatem. Gdzie każde zrobione zdjęcie muszę przeliczać na złotówki, które wydawane są później u fotografa za wywołanie odbitek.





Lądujemy. Narita, gdzie znajduje się międzynarodowy port lotniczy, jest oddalone 65 km od Tokio. Najbardziej uprzejma celniczka na świecie, rozpina moją torbę, delikatnie unosi z jednej strony sweterek leżący na wierzchu. Zapina torbę i przez następną chwilę bardzo przeprasza za tą kontrolę. Jest środek sierpnia. Wychodzę z klimatyzowanej sali przylotów przed lotnisko i pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy - po co ktoś włączył tą dmuchawę z gorącym powietrzem?? I zaraz po tym usiłuję złapać kolejny oddech w płuca, ale one odmawiają współpracy, jakby się posklejały. I zaczynam tonąć w japońskim, letnim, ciężkim powietrzu, jakbym była pod wodą. Tak musi czuć się ryba wyciągnięta ze swojego naturalnego środowiska. Co jest powodem - ekstremalna wilgotność, upał, tak wygląda japoński sierpień.

Jeszcze w Naricie odwiedziłam "swój" pierwszy salon pachinko (z najróżniejszymi grami automatycznymi). Niestety bez większego powodzenia :)





Metro do Tokio. Podziemny labirynt pełen liter - krzaczków. Na niektórych stacjach wyłącznie wszystko jest w kanji (alfabet japoński, a właściwie znaki graficzne chińskiego pochodzenia). Oraz wszędobylski, swojski KIOSK.








I już wjeżdżamy do Tokio.