Wyruszamy do Aghurmi. Ten sam powożący chłopiec, inny osiołek. Wczorajszy okulał. Powiedziałam, że wynajmiemy inny wózek, jeśli nie zmieni biednego zwierzaka. Zmienił. Jednak okazuje się, że jestem marudną turystką, bo nie pozwalam dźgać tego kłapoucha grubym kijem. Taki tu zwyczaj popędzania. Jestem zła widząc krew na siwej sierści. Bardzo zła. Od tego momentu jedziemy wolno, ale to nic, przecież nigdzie nam się nie śpieszy. Piaszczysta droga prowadzi przez gęste palmowe gaje. Siwa to daktylowe zagłębie. W sklepikach można kupić te spreparowane, nadziewane migdałami i słodkie owoce. Wzdłuż drogi latarnie, wszędzie, nawet poza wioskami oazy. Są fantazyjnie powyginane. Przypominają mi bajki Miyazakiego. I zapewne gdy zapada zmrok, w ich świetle pojawia się jakiś tutejszy, egipski Totoro. Na szczęście nie padają tu deszcze jak w Japonii i nie musi mieć liścia zamiast parasolki. Palma kiepsko by się do tego nadawała. Jestem nimi zauroczona i żałuje, że nie zobaczymy ich nocą.
Docieramy do wzgórza na którym znajdują się ruiny pierwszej ufortyfikowanej osady. Musimy kupić bilet i wytargować naszą legitymacyjną zniżkę, które obowiązują w całym Egipcie do wszelkich zabytków pozostających pod kuratelą państwa. Nie zjednuje to nam sympatii. Trudno. Muszę pilnować naszych finansów. Idziemy jedyną ścieżką pod górę. Jest tylko jedno wejście, jedna brama, a w środku pozostałości po jednej studni, dzięki której można było się tu bronić wiele dni. Towarzyszy nam duch Aleksandra Wielkiego, niegdyś przybywający tu na spotkanie z wyrocznią Amona. Wielki Aleksander, zapewne skrzętnie ukrywający w zakamarkach swojej duszy tego małego, nieutulonego i być może zalęknionego Aleksandra, pragnął utwierdzić się w swojej potędze, boskości, a zarazem udowodnić światu, że jest synem samego Zeusa. Czy mu się to udało? Nie wiadomo, ale coś sprawiło, że chciał zostać pochowany tu, w pobliżu wyroczni.