Wielka Brytania. Kornwalia i ciąg dalszy spaceru po rajskim ogrodzie...

Za oknem deszczyk, jeszcze nie ma zieleni, ale już są koncepcje na fotografowanie pierwszej zieleni w deszczu :) Gdy zwiedzałam Eden Project, też lało, było chłodno i dookoła wszystko spowijała mgła. Ale co to dla nas bohaterów. Przede wszystkim sam kompleks szklarni i ogrodów leży wewnątrz wyrobiska, a mgła utrzymywała się na krawędzi tego byłego wyrobiska. Po drugie, myślę, że deszcz to bardzo ciekawa pora do robienia zdjęć, a po trzecie, jak miałam dość wilgoci mogłam wejść sobie na spacerek w strefie śródziemnomorskiej (Mediterranean Biom), w lesie tropikalnym (Rainforest Biom) raczej nie, bo strasznie wilgotno i duszno - tam trzeba chwilkę się osuszyć i wówczas posmakować jak to jest być w dżungli. Można udać się na przekąskę, lub obiad skomponowany z naturalnej żywności, do jednej z wielu restauracyjek. Na lunch wybrałam mój ulubiony Jack Potatoe z białym twarożkiem :) Pycha :) W ogrodach zewnętrznych jest wiele niespodzianek w postaci instalacji, rzeźb, podejrzewam, że części z nich nie zobaczyłam, bo czas miałam ograniczony przejazdem do kolejnej miejscowości. Wybierzcie się tam na cały dzień :) Eden Project, Bodelva, Cornwall :) Swoją drogą zawsze będę żałować, że takie miejsca są tak trudno dostępne dla naszych dzieci...



























tom de família

Polecam gorąco :)

Dziś po malowaniu z moimi wychowankami mebli w klasie oraz po długim, wieczornym spacerze z córą, padłam jak kawka. Nic z siebie, ani ze zdjęć, twórczego nie dam rady wykrzesać Ale chciałabym Wam gorąco polecić blog niezwykłego, młodego człowieka - lat 6, pisany od serca, z ogromną wytrwałością i konsekwencją, ilustrowany własnoręcznie wykonanymi fotografiami :) Na imię mu Dominik, mieszka w Głubczycach i najbardziej pasjonują go pomniki :)  Blog, a właściwie fotoblog, nazywa się "orkowy" i z pewnością autor będzie wdzięczny za wszelkie komentarze :) Właśnie odkrywam na nim wiele pomników wrocławskich o których nie miałam nawet pojęcia :)

Autor zdjęcia: Dominik

Luz da tarde

Wielka Brytania. Kornwalia. W rajskim ogrodzie, w deszczu...

Po paskudnych pająkach dziś chciałam pokazać coś milszego, po jałowości pustyni, coś bardziej kipiącego życiem. Ale nie obędzie się bez kropelki dziegciu, którą zresztą sami sobie szykujemy. Upiór cywilizacji, który coraz bliżej nas się zakrada. Golem, którego niegdyś ożywiliśmy, a teraz zasilamy. Jego wysoką postać możemy odnaleźć w jednej z alejek Eden Project. Skonstruowany z tego wszystkiego, co wydaje się nam niezbędne i po nas pozostaje w ogromnych ilościach. Ale na pocieszenie, wokół rozłożyły się ogrody i łąki, pełne barw, kwiatów, zieleni, życia i optymizmu. Może jeszcze ni wszystko stracone :)



Pechowo, gdy dotarłam do Eden Project, rozsiąpił się na dobre deszcz, więc jak ekwilibrysta utrzymując broda parasolkę (by ochronić aparat), balansowałam nad kwiatami. Każdego z nich szkoda było nie uwiecznić. A jak człowiek się tak już napatrzył na takie łąki, mógł sobie w sklepiku, na miejscu, kupić gotowe zestawy nasion, albo sadzonek. Bardzo żałowałam, że nie mieszkam na miejscu, bo zapewne trochę tych doniczkowych roślinek oferowanych do sprzedaży, zabrałabym z sobą :)
























Chciałam pokazać jak wyglądał Eden Project jeszcze przed stworzeniem ogrodu, niestety nie znalazłam takiego zdjęcia, będę musiała zeskanować. A tak wygląda z góry.

(źródło zdjęcia: internet)

Znalazłam jeszcze ekspozycję, czy instalację (nie wiem jak to określić), która prezentowana była w Eden Garden w 2008 roku. Coś pięknego! A tu link do większej ilości zdjęć:







(źródło zdjęcia: internet, autor Bruce Munro)

Egipt. Sahara. O dalszym malowaniu pustyni, o kolacji przy ognisku i o tym co przypuszczalnie wystraszyło mnie w Bahariji.

Po "zaliczeniu" klasycznej Białej Pustyni, Mohamed chciał wywieźć nas na nocleg w całkiem inne miejsce, twierdząc, że tam będzie piękniej. Oczywiście ja się zaparłam, że absolutnie, bo tu jest pięknie i szlus. Nigdzie nie jadę, śpimy pod grzybami. A jak się baba głupio uprze, to nie ma zmiłuj, w końcu klient, to zachciankę trzeba spełnić. No i zostaliśmy, nieomalże na środku szlaku, którym przejeżdżały wszystkie grupy zwiedzające. Taka to pustynia. Znaleźliśmy cichszy zakątek i panowie zabrali się do rozbijania obozowiska, ja do latania wokół z aparatem a moje dziecko oddaliło się nieco, wdrapało na wapień w kształcie wielbłąda by sobie nieco w samotności pokontemplować pustynię. Długo sami nie byliśmy. Przyjechał bowiem jeep z ochroną parku (bo Biała Pustynia, to park narodowy). Popytali skąd jesteśmy i co zamierzamy, posprawdzali paszporty, dali ankietę do wypełniania czy nam się tu podoba (a jakże), postrzelali oczyskami (zwłaszcza jeden nadzwyczaj wysoki i przystojny), pogadali z Mohamadem, spakowali się do autka i odjechali sprawdzać następnych, bo niedaleko rozbijała się następna grupa.Słonko zachodziło pięknie, więc ja oddaliłam się do uwieczniania kolejnych, klimatycznych pejzażów.



Powyżej grupka, która nie dała nam się cieszyć kompletną samotnością i bezludnością, czyli status quo pustyni. Biedacy porozstawiali namioty i jak się przekonałam stracili cały urok spania pod mleczną autostrada nieba :)


Te wszystkie śnieżnobiałe formacje to nie tylko pole dla popisu słoneczno plastycznej wyobraźni, ale również tej rzeźbiarsko przestrzennej. Czyż patrząc na tą kubistyczną skałę poniżej, nie chciałoby się zakrzyknąć - Picasso tu był?








Poniżej ów wielbłąd z moim dzieckiem na plecach, a właściwie na szyi. Na drugim zdjęciu widać wyraźniej.




Słoneczko poszło już spać (nawet nie wiem która to była godzina, szczęśliwi przecież czasu nie liczą), Parawan, zamykający z trzech stron przestrzeń, aby osłonić nas śpiące przed wiatrem, już stał i Said zabrał się do kucharzenia. A zapewniam, że wiedział co robi :) Drewno na ognisko mieliśmy na samochodzie, cały zapas. Wiadomo na Saharze raczej nie uświadczy się nic do palenia. A my popijając herbatkę, czytając i bawiąc się rozmową oczekiwałyśmy na pyszne danie z kurczakiem. A wierzcie mi było na co! Herbatka, to raczej sama esencja i słodzona, że woda już chyba przekroczyła możliwość rozpuszczenia tej ilości cukru, podawana w miniaturowych kubeczkach. Takowe maleństwa widziałam po raz pierwszy. A po wyśmienitej kolacji czekał nas program artystyczny :) Zaznaczam, że próbowałyśmy grać na tych bębnach i wcale to nie jest takie proste jak się wydaje :) A do śpiewania chłopaki nie zdołali nas namówić :)



Nagle od strony samochodu dobiegł nas hałas. Ktoś grzebał w naszych rzeczach i to dość intensywnie. Samochód owszem był otwarty, ale trudno by tu było o jakiegoś złodzieja w okolicy. No chyba, że był na czterech łapkach. Mohamed i Said rzucili się na ratunek. Samochód został zamknięty a gość wkrótce potem pojawił się przy stole by poczęstować się resztkami kurczaka. My siedzieliśmy na dywanikach bliżej ognia, więc przybysz miał swobodę działania. Jak się okazało nie była to taka pierwsza wizyta na kolacji. Panowie bardzo dobrze się znali i chyba lubili. Gość nie był ani trochę bojaźliwy, a na zakończenie wizyty, otrzymał od chłopaków poidełko z wodą.


Wiadomo już, że chodzi o liska fenka, o którym czytałam przed wyjazdem, że trudno go spotkać. Bardzo żałowałam bo jest przepiękną istotą. Zdjęcia nieco kiepskiej jakości by było już dosyć ciemno, trudno z ustawianiem ostrości, a czasem zdarzało się sfotografować jedynie puste miejsce po lisku.


"Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
-Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo ładny...
- Jestem lisem - odpowiedział lis."
Antoine De Saint - Exupery

 








A gdy wszyscy już się najedli, naśpiewali i napatrzyli w gwiazdy, a ognisko dogasło, udaliśmy się spać. I od razu zaznaczam, temperatura na pustyni nie spadła do zera, ani nawet do kilku stopni powyżej zera. Było ciepło, przyjemnie, nad nami milion gwiazd. A do przykrycia wystarczył jeden kocyk. Trzeba było wypocząć przed kolejnym dniem odkrywania Sahary :)

 Jak zwykle obudziłam się gdy wszyscy jeszcze spali. Ale nic to, po cichutku się pozbierałam ciesząc się w miarę nie za wysoka temperaturą i poszalałam z aparatem :)

 Koło godziny 9 słońce zazwyczaj tak już prażyło, że nawet zjedzenie śniadania stawało się mało przyjemne, a cień kurczył się do wielkości spranej ściereczki.








Lisek fenek tu był.


I ja tu byłam :)


A teraz wracając do opisywanej wcześniej Bahariji i stworzenia z turbodoładowaniem poszukującego zdobyczy w poście "Gdzieś w oazie Baharija...". Przypuszczam, że znalazłam odpowiedź. Ale głowy sobie nie dam uciąć. Być może jest to solfug/ga. Wyjątkowo paskudnie wyglądający osobnik z rzędu pajęczaków (ale nie pająk). 

(źródło: internet)

Z powodu wyglądu, krąży wiele legend na jego temat, ale fakty i tak wydają mi się dosyć barwne. I tak na przykład: nie poruszają się z prędkością 40km/h ale jedynie do 15 km/g :) Nie są jadowite, ale ich ukąszenie może wywoływać paskudne zakażenia i rany. Nie wygryzają dziur w żołądkach wielbłądów, ale zjadają owady i nieduże kręgowce. I na koniec nie skaczą proszę państwa na 5 m wysokości, skaczą jedynie na 20 cm i na 1-2 metry w dal :) Kto wie czy to małe skaczące co widziałam, nie było małym solfużątkiem :)

(źródło: internet) 
Jeden solfug zjada drugiego (co zdarza się na przykład podczas miłosnego uniesienia przez samicę wobec zakochanego samca)
I z tym miłym akcentem życzę Wszystkim słonecznej, wiosennej i niekończącej się niedzieli :)