¿Qué buscas? / What are you looking for?


Cada vez que entro en la Catedral de León me encuentro gente como este hombre, no turistas, mirando arriba y abajo, serios, concentrados... Supongo que muchos están rezando, otros estarán buscando la inspiración... En mi caso, puedo ir a buscar ese momento de inspiración que se convierte en una fotografía, pero algunas veces simplemente entro, me uno a los caminantes, y disfruto de la paz. Os deseo a todos mucha paz para 2011.

Everytime I come into León's Cathedral I find people like this man, not a tourist, looking up and down, serious, concentrated... I understand many of them are praying, some others are maybe looking for inspiration... In my case, I can go to look for that moment of inspiration that becomes a fotograph, but sometimes I just come in, join the wanderers, and enjoy the peace. I wish you all lots of peace for 2011.

Szczęśliwego Nowego Roku :)




Życzę Wam upojnego Sylwestra, szampańskiej zabawy, wyłącznie tęczowych bąbelków :)

A jeśli zostajecie w domu, to życzę czarodziejskich chwil przy domowym ognisku :)

Spełnienia wszelkich marzeń i szczęścia w Nowym Roku :)




Por una vez... un retrato / Just for one time... a portrait


Ya sabeis que no suelo subir retratos, pero en este caso me apeteció compartir con vosotros un encuadre distinto de un chico guapo...

You already know I don't usually upload portraits, but in this case I felt I'd like to share with you a different framing of a handsome boy...

Hiszpania. Kilka słów o tauromachii - w oczekiwaniu na walkę.

Tauromachia - czyli po prostu korrida wywodzi się z wczesnego średniowiecza, gdy czarne byki wyłapywano z dziko żyjących stad w Hiszpanii, by dostarczyć je na turnieje rycerskie odbywające się w okolicznych miastach. Tam zazwyczaj po pokazach sztuki jeździeckiej, śmiałkowie mogli zmierzyć się z bykiem. Początkowo w takich pojedynkach mogli brać udział jedynie szlachetnie urodzeni. Hodowla tych zwierząt do walk zaczęła się dużo później. Sukcesem hodowlanym był byczek - "bravo", dzielny, otwarty, z sercem do walki. Nasz byczek Fernando otrzymałby miano - "manso" i niegdyś poszczuto by go psami. Do czterech lat zwierzęta pasą się i korzystają z uroków życia. Co ciekawe, już wówczas wykazują się charakterem. Każdy z nich ma swój paśnik, nigdy go nie pomyli, i biada jakby któryś inny chciał skorzystać z poczęstunku. Gdy kończą cztery lata mogą już zostać wysłane do walki z początkującymi matadorami. 

Takie właśnie byki i matadorzy wystąpią dzisiaj.

Torreadorzy to pojęcie ogólne. W kolorowych strojach stoją tuż obok nas banderillero. Starsi, doświadczeni, nie raz niespełnieni w roli matadorów. W razie konieczności osłonią matadora swoimi ciałami (patrz film pod postem). Torreadorzy to wiele innych specjalności, bo w korridzie bierze udział cała drużyna, w której nawet młody matador jest szefem. Czyż to nie jest pokusą dla nastoletnich chłopaków? A byk, byk jest jeden. Postacią o której warto wspomnieć jest mozo de espada, taka szara eminencja dbająca nie tylko o szpadę i muletę matadora. To ktoś najbardziej zaufany, kto dba o interesy młodego torrero, nawet jeśli wiąże się to z wręczaniem mniej lub bardziej pękatych kopert dziennikarzom opisującym widowisko. 






Matador również musi efektownie wyglądać. Za punkt honoru stawiają oni występowanie na każdej ważnej arenie w nowym kostiumie. Taki nowy komplecik to koszt od kilkuset dolarów wzwyż, szyty w specjalnym zakładzie krawieckim. Ci ubożsi korzystają z wypożyczanych w domach mody kostiumach, które już nie są potrzebne starszym torreadorom. Dodatkowo matador czyli espada, powinien mieć warkoczyk, może być doczepiany. Ostatnim elementem jest paradna pelerynka, którą przed wejściem na arenę nawzajem pomagali sobie wiązać novillero. Cały ubiór waży około 10 kilogramów. 














Czy matador czuje strach? Oczywiście. Boi się dwóch rzeczy. Porażki w oczach publiczności, tu zjada go trema podobna tej, jaką odczuwają artyści. Publiczność bowiem kocha albo gardzi. Potrafi bałwochwalczo wielbić swojego idola, wynagradzać go na różne sposoby, ale potrafi również wygwizdać, wyśmiać, obrzucić czym popadnie, schodzącego z areny matadora. Jednak większy lęk wzbudza możliwość otrzymania poważnej rany. Matador ranny kilkadziesiąt razy to nie wyjątek. Na arenie zginęło wielu wielkich matadorów, w tym Manolete. Najgorsza jest świadomość, że prędzej czy później rana się przydarzy. Modlić się trzeba jedynie, by nie była śmiertelna. Najczęściej róg wbija się w podbrzusze, brzuch, uda. Tuż obok najważniejszych naczyń krwionośnych. Stąd na zapleczu każdego plaza de toros, znajduje się tuz obok kaplicy, wyposażona salka chirurgiczna.  A aficionado nie trzyma strony ani matadora ani byka - obaj dla niego muszą wypaść wspaniale.

W następnej części - dlaczego korridzie już zawsze będziemy mówić głośno NIE. Czyli jak naprawdę wygląda walka. 
















Hiszpania. Zaskakujące zakończenie wieczornego spaceru po Sewilli...

Wieczór, choć słońce jeszcze świeci, już nie daje się tak bardzo we znaki. Przyjemnie się teraz zrelaksować, bagaże w hotelu, a przed nami tylko już sama przyjemność poznawania. Kierujemy się w stronę przepływającej również przez Sewillę Guadalquivir. Ale zanim tam dojedziemy, zamierzamy sprawdzić jak dojść do Plaza del Toros de la Real Maestranza, bo w planach mamy zwiedzenie muzeum korridy. Wchodzimy na Paseo de Cristobal Colon, prowadzi nas wyłożona kamieniami droga i zza zakrętu wyłania się biała ściana otaczającą arenę. Wokół dużo ludzi. Pootwierane wszystkie wejścia na arenę. Pierwsze o czym pomyślałam, to to, że również wieczorem można ją zwiedzić. Z uśmiechem podchodzimy do stojących na "bramce" przystojnych Hiszpanów. Pytamy czy możemy wejść i zobaczyć Plaza del Toros. Również z uśmiechem, odpowiadają nam, że niestety bo dziś odbędzie się tu korrida. Oglądamy plakat. Na arenie zaprezentują się nowicjusze.




Kręcimy się wokół niezdecydowane, szarpią mną ambiwalentne uczucia. Gdy byłam jeszcze kochającą rysowanie nastolatką  (dziś już nie jestem nastolatką ;) ), nie pamiętam czy oglądałam program, czy czytałam, o dziewczynie z Polski, plastyczce. Będąc w Hiszpanii chodziła na korridy, rysowała walki byków i była zachwycona tym co działo się na arenie. Natomiast Hiszpanom podobało się to jak ona rysowała, obdarowywali ją słodyczami i owocami w podziwie. Pamiętam również jak przez lata przechowywałam reprodukcję obrazu, torreadora w błękitnym stroju, wygiętego w tanecznym pas, tuż obok byk, potężne ciało, przebiegający pod uniesioną,szkarłatną muletą. Ekspresja, ruch, barwa, emocje.  Zaczarował mnie ten obraz i te wspomnienia Polki. Później starałam się szukać usprawiedliwienia dla spektaklu odbywającego się na żółtym piasku areny, jednak nigdy go nie oglądając. Może poza filmami fabularnymi, gdzie korrida stawała się romantycznym tłem dla opowiadanych historii. A nastolatki, jak wiadomo, bardzo łatwo ulegają wszelkim romantycznym opowieściom. I broniłam korridy, mówiąc, że gorzej mają zwierzęta prowadzone do rzeźni, że wiedzą, czuja. Natomiast byk wychodząc na arenę, walczy, myśli o pokonaniu przeciwnika i umiera z godnością. Z czasem, wciąż nie widząc korridy, ale bardziej krytycznie przyglądając się różnym teoriom i opiniom, przestawałam wierzyć w ten "romantyczny", naiwny obraz. Gdy dorosłam byłam na "nie". Tak w ogóle to stwierdzam, że z wiekiem staję się coraz bardziej "miętka w środku".  A teraz los przekornie przywiódł nas pod arenę na której ma się odbyć spektakl. Nie miało go być. Nie planowałyśmy go w swoim programie kulturalno - oświatowym. Mogłyśmy stamtąd odejść, ale z drugiej strony, miałam możliwość skonfrontowania swoich dziecięcych poglądów z rzeczywistością. Dziecko, które pomieszkuje we mnie dawało znać, tupało nóżką, domagało się uwagi i spełnienia zachcianki. Chciało chleba i igrzysk.

Poszłyśmy do kasy. Ceny biletów wynosiły od kilku do dwudziestu paru euro. Wówczas żałowałam, że w portfelu miałam jedynie ostatnie kilkanaście euro przeznaczone na ten dzień. Bo jak oglądać pierwszy raz korridę to z jak najlepszego miejsca. Ale w życiu nic nie dzieje się przypadkiem, i dobrze, że stać nas było jedynie na tańsze bilety po 7 euro. Miły pan w kasie wybrał dla nas dobre miejsca. Za ostatnie centy kupiłyśmy na jednym ze stoisk przed wejściem butelkę mineralnej, zamrożonej na kawał lodu i pokręciłyśmy się wokół, uwieczniając idących kandydatów na przyszłych, wielkich torrero.






Zapadał już zmierzch. Początek spektaklu dosyć późny, bo o dziesiątej. Weszłyśmy do środka. Wszystkie miejsca wokół, choćby siedzenie było jedynie kamiennym murkiem, były ponumerowane. Znalazłyśmy swoje, tuż przy wyjściu na arenę. Ludzi wokół coraz więcej, tuż obok nas również turyści, z Wietnamu, może z Chin, miła, drobniutka para. Przed nami pewnie bliscy któregoś z chłopaków dziś występujących. Młoda mama karmiąca dziecko piersią. Dzieciaki stojące wokół wyjścia na arenę, zapewne marzący o strojnym kostiumie torreadora, sławie, pieniądzach... Prawdziwi aficionado. Oczekiwanie i malujące się na twarzach napięcie. Zapadająca powoli noc i żółte światło nad żółtym piaskiem areny. Kosze jedzenia i przyjacielskie spotkania na widowni. Gwar, śmiech, radość, podniecenie. Ludowa zabawa. W specjalnej loży zasiada orkiestra, strojenie instrumentów, muzyka. I my czekamy nieomalże w stresie. Ja podwójnym, bo gdzieś tam podświadomie boję się krwawego widowiska, a drugim powodem jest kończąca mi się bateria w aparacie i karta. Zapasowe zostawiłam w hotelu, wszak to miał być tylko krótki spacer. Życie jest pełne niespodzianek. C.d.n.




















Portinho

Dziś o "Bierzemy misia w teczkę..." :) - czyli nie o naszych podróżach.

Tak jak powyżej, dziś nie o naszych podróżach. A co, to też podróże warte (nawet bardzo) przeżycia i przewędrowania wspólnie :) Są blogi o cudzych książkach, cudzych dziełach, to i ja od czasu do czasu mogę wtrącić cudze podróże. 

Jak tak wczoraj sobie marzyłam i inspirowałam się do realizacji własnych marzeń, poszukiwałam wiadomości o pani Teresie Bancewicz. Później już w ogóle rozszalałam się w poszukiwaniu wypraw ekstremalnie ciekawych i odkryłam nowych podróżników, którzy wzbudzili we mnie wielki zachwyt, podziw, ba, wręcz uwielbienie ich wyczynów, podejścia do życia i świata. 

O kim mowa - o Romku Zańko wraz z synem Jonaszem ze Szczecina. "Od siedmiu lat co roku wyruszają w świat. Pierwsza była wyprawa ze Świnoujścia na Hel, gdy Jonasz miał sześć lat. W kolejnych latach pojechali autostopem do Francji, Szkocji, Indii, Mongolii, Tybetu i Japonii.


 [źródło: Internet]

Gdy czytam o takich eskapadach, to żal mi, że nie jestem facetem, a moja córka to nie syn (syncio niestety nie bardzo ma ochotę na podróże), bo bałabym się z taką ładną dziewczyną jeździć stopem, z samą sobą to spokojnie :) I jeszcze póki mogę ją zabierać, to staram się zapewnić jej w miarę bezpieczny wikt i opierunek. Niestety, opłacanie wszystkich wydatków, jedynie przez sponsora w mojej osobie, znacznie ogranicza nasze możliwości. Ale ugadane już mamy, że gdy przyjdzie na to pora, gdy już nie będę się martwić, że jakby coś ze mną się stało - to kto się nią zajmie, ona zaopiekuje się zwierzakami i domem, a ja wyruszę w swoją drogę stopem. Kiedyś tak lubiłam ten sposób podróżowania :)

Wracając do powyższych Panów :) Niesamowity sposób uczenia świata swojego syna, nie ma chyba piękniejszego. "Szef galerii Romek Zańko i jego dziesięcioletni syn Jonasz wybierają się na egzotyczną włóczęgę z 300 dolarami w kieszeni. Przez Rosję na Syberię, do Mongolii (tam Jonasz chce dosiąść mongolskich koników), Chin, Tybetu, Pakistanu, Iranu i Turcji. - Chcemy zbojkotować kolej, którą niedawno uruchomili Chińczycy, i do Tybetu będziemy się starali dostać od strony Yunnanu - zastrzega Romek.
W ubiegłym roku podróżowali do Indii, żeby zobaczyć słonia. W tym roku chcą "wypuścić misie". - Kiedy byliśmy w Azji, wszędzie, w wioskach i miasteczkach, zwykle pierwsze witały nas dzieciaki - opowiada Zańko. - Biegły za nami, umorusane, gluty do pasa i krzyczały: "heloł, "heloł", ciekawi przybyszów z dalekiej krainy. Jedni chcieli się Jonaszem bawić, pokazując swoje skarby: stary grzybek, gumę do życia (też nienową). Ale byli i tacy, którzy chcieli z nami toczyć wojnę, biorąc nas za Amerykanów. Chcemy rozdawać im misie, które zabierzemy z Polski." 

Bardzo gorąco polecam ich relacje, barwne, zabawne i tak inne od standardowych wspomnień rodziców zabierających dzieci na wakacje: Szczecin - Tokio, Azja1, Azja2, Azja3, Azja4, wywiad z Romkiem Zańko. Nie martwię się, że zanudzi Was tak duża ilość linków, teksty są rewelacyjne :)


[Źródło: Internet]

Jeszcze jedno, poza więzią między ojcem a synem, która rośnie i umacnia się w podróży, to wszystkich innych plusach mówi list usprawiedliwiający do szkoły, napisany przez Jonasza :)

Szanowna Dyrekcjo i Wy Ciało Pedagogiczne!
Już wcześniej miałem napisać razem z Tatą usprawiedliwienie mojej nieobecności w szkole. Ale byłem bardzo zajęty. Musi mnie Pani zrozumieć. Musiałem spłynąć nepalską rzeką, pociągnąć świętą krowę za ucho, pobawić się z nepalskimi kolegami, wdrapać się na parę górek, popatrzeć jak skaczą małpy. Widzi Pani ze naprawdę ważne rzeczy miałem do załatwienia. A poza tym cały czas się uczę. Wiem na przykład, że na mongolskim stepie jest roślina0która można zjeść i smakuje jak szczypior. Wiem że tam gdzie są teraz największe góry świata kiedyś było morze. A z Tybetu wypływa wiele ważnych rzek które płyną przez wiele krajów. Wiem jak jest "dziękuję" po mongolsku, chińsku, tybetańsku, w hindi. Chińczycy jędzą pałeczkami, a hindusi palcami. A wie Pani że w Azji można bekać przy jedzeniu i nikt nie ma o to pretensji. Musi Pani spróbować, to naprawdę fajne. Lub są rzeczy których niestety jeszcze nie rozumiem. Może szkoła ma coś na ten temat do powiedzenia. Widziałem jak ludzie robią krzywdę innym tylko dlatego, że Ci inaczej wyglądają, są z innego państwa, inaczej nazywają boga. Czy tego ktoś ich nauczył? Czy w tym roku szkolnym przewidujecie zajęcia które naucza ludzi nie robić sobie krzywdy. Poważne problemy okazały się z liczeniem. Spotykaliśmy osoby, które nic nie miały a dawały bardzo dużo, często ci co wydawało się że maja dużo, niewiele mieli. Jak to tłumaczy matematyka.
Jonasz

A jutro już wracamy do naszej, o wiele bardziej tradycyjnej i ucywilizowanej ( aż za bardzo) podróży. :) Miłego poniedziałku :)

Fresca

Świąteczne marzenia... :)

Co porabiam w świąteczny poranek, gdy domownicy jeszcze śpią smacznie? Wstaję, karmię koty - sztuk trzy, rybki sztuk wiele, robię dobrą kawę i marzę :) Marzę tak sobie wbrew wszelkim realiom, bo marzenia muszą być w stylu "z motyką na słońce". Zawsze jakaś część się z nich ziści. Musi. Nie ma wyboru :) Powiem więcej, jestem zdecydowana w 200% zrealizować je jakkolwiek :)  Marzenia, bo przecież nie rzeczywiste możliwości, są napędem mojego życia. Przetestowałam już z wyjazdem na 40 dni do Afryki, że jak postanowię sobie o czymś i będę wystarczająco zdeterminowana, by to zrobić, wszechświat przychyli się do tego i poda mi pomocną dłoń, czy to w postaci możliwości dorobienia koniecznych pieniędzy, czy też innych możliwości. A przy tym moja dusza nomady zaczyna w okolicach grudnia już wyć z tęsknoty za drogą. Otaczam się więc książkami o drodze innych, lub innych w drodze i żyję tymi "cudzymi" podróżami :) Lub planuję swoje podróże na najbliższe 20 lat życia. Staram się zaczarować Wszechświat, Opatrzność, i skłonić je do pochylenia się nade mną, skromną nauczycielką, która ma marzenia totalnie przekorne :)


Dziś sobie zaplanowałam kilka podróży. A lubię podróżować długo, bez pośpiechu, w miarę dokładnie. Może być stopem, może być jakkolwiek, byle do przodu. I to już będą moje wyprawy w pojedynkę, oczywiście z relacjami dla Was :)


Pierwsza - by poznać Azję :) Turcja, Syria, Jordania, Iran - mogą być również osobnymi "wypadami" :)



Druga podróż - Afryka I.


Trzecia podróż - Afryka II.


Czwarta podróż -  Ameryka Północna.


I naprawdę nie interesuje mnie jak i czy to jest możliwe, mam takie bardzo wielkie chciejstwo i wiarę, że się kiedyś spełni. Nawet jako babcia na emeryturze mogę wsiąść w stopa i pojechać gdzie oczy poniosą :) Przecież są już takie podróżniczki. Jak na przykład Teresa Bancewicz. 77-letnia emerytka podróżująca stopem po świecie. Fantastyczna kobieta i moja inspiracja :) Można poczytać o niej w Wysokich Obcasach, pooglądać i posłuchać tutaj, zapoznać się z jej wyposażeniem podróżnym tutaj - pani teresa zabiera z sobą 30kg plecak! Podziwiam, taka drobna kobieta :) 

Także wszystko przed nami! :)

Tymczasem z Ines planujemy wspólną, około 20 dniową, wyprawę po Ukrainie w te wakacje. Od Krymu po Czarnobyl, od Lwowa po Kijów :) Tak mniej więcej. Z plecakami, na własną rękę, nieco spontanicznie :)

Bożonarodzeniowo :)

  
Z okazji ferii świątecznych, które szczęśliwie się dziś rozpoczęły postanowiłam namalować Wam, Kochani, karteczkę i przekazać ją z najgorętszymi życzeniami bożonarodzeniowymi :)




 Dołączam również przepis na udane święta i po świętach:

Przygotować pół miarki radości, szczyptę
pogody ducha, kwartę radości,
dwanaście centymetrów uśmiechu,
kilogram życzliwości, pięć gramów dobrego
humoru, miłości ze dwie garści,
odrobinę szaleństwa, łyk szczęścia,
dwie łyżki wolnego czasu, małą łyżeczkę
spokoju oraz cały zapas wiary nadziei i
miłości. Wszystkie składniki połączyć
ze sobą i długo podgrzewać w cieple
domowego ogniska. Podawać na gorąco,
ozdobione ciepłym uśmiechem.
 

WESOŁYCH ŚWIĄT!!!


May the good times and treasures of the present become the golden memories of tomorrow. Wish you lots of love, joy and happiness. 


MERRY CHRISTMAS





 



Zé à janela

Zima w moim miasteczku.

Zdecydowałam, że temat, który chciałam poruszyć w następnym poście z Sewilli, raczej nie licuje z atmosferą nadchodzących świąt. Dlatego też zdecydowałam się pokazać krótką migawkę z minionych zim w moim miasteczku. Aktualnej nie posiadam z powodu przeładowania praca oraz wszelkimi innymi atrakcjami, lubo z powodu lenistwa i strachu przed zimnem, który mnie ogarniał gdy zima była atrakcyjne - bo teraz jest spłukana i smutna (jak moje kieszenie). Ale obiecuję solenną poprawę i zabranie was do mnie na wycieczkę :) Tymczasem zapraszam na krótki spacerek w czasie i przestrzeni :)