Jak już dotarliśmy do Barnbach by podziwiać koścółek zaprojektowany przez Hundertwassera, to zapraszam niedaleko do pobliskiego Piber, małej wioseczki na południu Austrii.
Od dziecka marzyłam by zobaczyć hodowlę lipicanerów o czym pisałam już w poście o moich końskich inspiracjach podróżniczych. Rasa lipicanskiej należą do klasy wytwornych, końskich Rolls-Royce'ów. Hodowane od 1580 roku w Lipicy (obecnie Słowenia) przez dwór cesarski Habsburgów. Po pierwszej wojnie światowej wybuchł spór o Lipicę i znajdujące się tam konie między rządem Włoch i Austrii. W efekcie czego podzielono stado na dwie części. Włosi dostali 109 koni a Austriacy 98. Wówczas drogocenne stado umieszczono w Piber. Jeszcze raz konie zostały przeniesione w inne miejsce, by ukryć je w czeskim Hostau. By ocalić je przed zakusami Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Po zakończeniu wojny wróciły do Piber. Natomiast od lat demonstrują swoje talenty w Hiszpańskiej Wyższej Szkole Jazdy w Wiedniu. Konie są bowiem niezwykłe. Rodzą się kare lub gniade i ich maść (kolor) z wiekiem staje się coraz bielsza, tak by stać się wręcz śnieżnobiała w wieku dojrzałym. Są to konie również bardzo inteligentne, mimo swojego południowego temperamentu są posłuszne i chętnie się uczą, czemu sprzyja też ich bardzo dobra pamięć. Dlatego też są najbardziej cenione w pokazach wyższej szkoły jazdy. By zachować jak najdoskonalszą linię, do krycia używa się co roku dwóch najbielszych i najlepszych ogierów ze szkoły wiedeńskiej, sprowadzanych do Piber.
Przy okazji jednej z moich podróży przez Austrię, w końcu moje marzenie się po części ziściło. Byłam w Piber i miałam aparat. O poranku słoneczko łagodnie malowało okoliczne pagórki, długie cienie wędrowały przez łąki. A na szmaragdowej, letniej trawie jak białe obłoki pasły się stada klaczy z ciemnymi punktami hasających źrebaków. Nic tylko fotografować. Co też uczyniłam, utrwalając widoki wyobrażane sobie przez lata. I nie tylko wypas, ale też stadem spędzane konie z pastwisk, ławą wracające aleją do stajni na poranne karmienie. Miałam wszystkie te wyjątkowe ujęcia i czułam się szczęśliwa. W oczekiwaniu na godziny otwarcia stadniny dla zwiedzających, usiadłam sobie w wiejskim kościółku, gdzie też zrobiłam parę zdjęć. I wtedy coś mnie tknęło. Coś co umknęło mi w ferworze moich poczynań. Czy nie za długo trwa ten 36 klatkowy film (klisza)??? Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a nogi się ugięły. Jeszcze raz przycisnęłam spust migawki, bacznie obserwując licznik. Nic. Żadnego ruchu, żadnej zmiany numeracji. Dotarło do mnie boleśnie - w aparacie nie miałam kliszy! Trudno opisać co wówczas poczułam. Otwarła się pode mną otchłań, czeluść czarna i przepastna. Chciało mi się płakać i długo siedziałam w półmroku kościółka by się z tego szoku otrząsnąć. Oczywiście wszystkie zdjęcia następne, które zrobiłam, w żaden sposób nie zdołały zastąpić tamtych, magicznych. Ujęć wymyślanych przeze mnie latami i tak szczęśliwie wykonanych pustym niestety aparatem. Niestety, do tej pory nie udało mi się naprawić tej straty. Ale dopóki my żyjemy... I może kiedyś uda mi się wypróbować lipicanery pod siodłem :)
A koniki proszę państwa są spokooojne...
A tu nie wykonane przeze mnie zdjęcie z pokazów jazdy:
[żródło zdjęcia: Internet]