Skarby Kariye dla duchowego odpoczynku i radości oka

            Ostatnie półtorej tygodnia nie sprzyjały duchowym rozważaniom i przygotowaniu do zbliżającego się, refleksyjnego, dnia Wszystkich Świętych. Na domiar złego, kompletnie nieuduchowione sprzątanie, po mocno rozciągniętym w czasie remoncie kuchni, zakończyło się niezbyt miłą niespodzianką. Spalił się piecyk w łazience. Cóż, złośliwość jest cechą rzeczy martwych (i nie tylko). Nie dany mi był błogi spokój i czas na uzupełnienie bloga. Nie dany był mi czas na grypę która rwała gardło i szarpała korzonki. Sobota i niedziela upłynęły pod znakiem stresu i poszukiwania fachowca. Dziś od rana panowie montują nową instalację i piecyk, a ja mogę dla Was coś napisać i skończyć pierwszą partię zdjęć z Kariye.
               
               Początki Kościoła Św. Zbawiciela w Chorze, czyli obecnie Kariye Muzesi toną w mrokach historii, pierwsza wzmianka o nim pochodzi z Vw., gdy Justynian I Wielki odbudował go ze zniszczeń. Dzisiejszy kształt nadano mu w XIV wieku, do wykonania dekoracji ściągnięto najznakomitszych artystów. W 1510 roku kościół został zamieniony w meczet zwany Kariye Cami, a freski i mozaiki pokryto warstwą wapna, które na następne stulecia zabezpieczyło ponad 100 przepięknych przedstawień scen biblijnych, portretów świętych, męczenników. Odrestaurowano go i zamieniono w muzeum dopiero w 1958 roku.

               Kościół jest zaiste (nomen omen) warty grzechu i stanowi cenną perełkę pośród zabytków Istambułu. Freski i mozaiki oczarowały mnie i uwiodły. Może i Was zachwycą, choć zdjęcia nie oddają ich prawdziwej urody ani ich ilości. Wypełniają bowiem wnętrza od posadzek po szczyty kopuł.
































Madrid ¿presente o futuro?

Iba yo con mi coche por la N-I (también conocida como "Carretera de Burgos"), incorporándome a la M-40 en el atasco nuestro de cada día, y me encontré con una vista de mi querido Madrid que me pareció indicativa de los tiempos que corren y los que vendrán... ya lo dice el dueño de Mercadona, "lo único bueno de 2011 es que será mejor que 2012"... con la esperanza de que este admirado señor que tanto acierta se equivoque por una vez, aquí os dejo esta foto tomada y procesada con mi móvil; una pena que sea un Samsung Galaxy en lugar de un i-Phone, que me parece que tiene mucha mejor cámara...

I just can't stop it... / no puedo dejarlo...

Pues sí... puede ser que ande falto de inspiración, que el día a día en el trabajo y el fin de semana con las actividades familiares me impidan dedicarle más tiempo a la fotografía pero... simplemente... no puedo dejarlo. Por eso cada vez que piso la calle de paseo me llevo la cámara al hombro, "por si acaso". Y de vez en cuando, me encuentro con otro que... tampoco puede dejarlo. Debe tener algo esto de la fotografía para engancharnos tanto, ¿no?

Yes indeed... I can feel a lack on inspiration, maybe the work and the family activities on week-ends are taking too much time and I can't dedicate more to photography but... simply... I just can't stop it. That's the reason why everytime I go around I take my camera, "just in case". And from time to time I meet another guy that... can't stop it neither. Photography must have something special to make us so dependants, don't you think so?

A olhar o horizonte II


Szukajcie a znajdziecie...

            Nie zawsze i nie koniecznie. Zwłaszcza w Turcji, w Istambule. W żadnym z krajów, które do tej pory odwiedziłam, dotarcie do celu nie stanowiło takiego problemu jak tutaj.
           
            W dzielnicy Fener błądziłyśmy dość długo poszukując Kariye (kościół św. Zbawiciela). Ludzie, których spotykałyśmy, mimo problemów z porozumieniem się z nami w języku angielskim, bardzo starali się pomóc, Nie szkodzi, że przy tym wskazywali co raz to inne kierunki, podprowadzając nas do dróg głównych (choć sprzeczne to było z ich wytyczonym celem), a czasem do uliczek prowadzących donikąd. Odrywali się nawet od rodzinnego, późnego śniadania lub wczesnego, niedzielnego obiadu. Poszukiwali kogoś, kto zna język angielski. Wskazywali kierunek nawet wychylając się z okien drugiego pietra. Język niemiecki znacznie ułatwił by sprawę. Tu, w każdym miejscu spotykałyśmy kogoś, kto wrócił z pracy z Niemiec, lub przyjechał do domu w odwiedziny. Znacznie gorzej było z dziećmi, które być może dla rozrywki, z przekornym uśmiechem wskazywały ewidentnie przeciwny kierunek, natrętnie wyciągały ręce po pieniądze i biegły za nami. Natomiast mapa, ze swoją pajęczyną uliczek, tylko komplikowała te poszukiwania.

             Fener, od brzegów Złotego Rogu, pnie się stromo po zboczu wzgórza. Południowe słońce zmusza do szukania wąskich skrawków cienia pod murami, nadgryzionych mocno zębem czasu, domów. Boczne uliczki wiodą w dół tylko  po to, by złośliwie zakończyć się stromymi schodami w górę. Nieliczne sklepiki oferują ceny śmiesznie niskie w porównaniu z turystyczną częścią Istambułu. Ułatwia to wędrówkę, pozwalając bez przeszkód ochładzać się co jakiś czas porcją lodów lub oszronioną butelką wody wyjętą wprost z lodówki. W ten sposób dotrzeć można do wyznaczonego sobie celu, jakim dla nas było Kariye. Jak zwykle, niewątpliwym plusem błądzenia, jest oczywiście możliwość zrobienia kilku dodatkowych zdjęć. Do obejrzenia których dziś Was zapraszam.



















A tu już na horyzoncie objawił się Kariye






W poszukiwaniu wciąż żywych śladów bizancjum.

        Przystań Fener Iskelesi. Schodzimy drewnianym trapem na ląd. Pośród pasażerów jest nas jedynie kilku turystów. Uśmiechamy się na pożegnanie miłej tureckiej pary w towarzystwie której płynęłyśmy i która robiła sobie z nami pamiątkowe zdjęcia, do dwóch Turczynek, zapewne matki i córki w pięknie upiętych hidżabach. Dziewczyna przysiadła się do Ines, ale bariera językowa nie pozwoliła na rozmowę. Szkoda. Najbardziej fantastyczną stroną podróży jest właśnie poznawanie ludzi, przełamywanie swojej nieśmiałości, obalanie stereotypów. 


          Fener w niedzielny poranek wydaje się nieco opustoszały. Zwłaszcza po zakorkowanym turystycznie Sultanahmet. Inny rodzaj architektury, inny rodzaj panującej tu atmosfery. To tu od wieków osiedlali się Grecy prowadząc interesy, wznosząc rezydencje, po których dziś zostało niewiele. Przechodzimy przez ulicę i ruszamy na poszukiwanie naszego pierwszego punktu wycieczki - Ortodoksyjnego Patiarchatu Greckiego. Ines zawsze z ciekawością poznawała różnorodne wyznania, kościoły, obrządki. Również dla mnie jest to nowość, taki żywy ślad dawnego Bizancjum. Aczkolwiek jak później się okaże, obrządek ten, wystrój bazyliki patriarchalnej św. Jerzego przypomina nam kościoły z kairskiej dzielnicy koptyjskiej. Trudno się temu dziwić skoro należą one do tej samej grupy kościołów wschodnich, mających przecież wspólne korzenie. 
          W mrocznym wnętrzu bazyliki odbywa się nabożeństwo. Cicho, dyskretnie oglądamy przebogate dekoracje, podziwiamy ikony. Ukradkiem robię kilka zdjęć. Jest ciemno i nie wychodzą zbyt dobrze. Nie śpieszy się nam i zostajemy jeszcze troszkę. Chcemy choć na moment stać się częścią tego sacrum. Ale tuż po wyjściu, z bezlitosną żarłocznością, dopada nas południowe słońce, odziera nasze duchowe wrażenia do szpiku realizmu. Spycha nasze odczucia w uścisk profanum, prowadząc przez stoiska z pamiątkami nastawione na ugoszczenie hojnych przybyszów z daleka.


























Zawsze staram się przygotowywać przed wyjazdem czytając wszelakie informacje na temat miejsc, które chcę zobaczyć. Nie wiem jakim cudem przegapiłam informację, że w bazylice tej znajduje się między innymi relikwiami, przywieziony z Jerozolimi fragment słupa przy którym biczowano Chrystusa. Nie widziałam go. A szkoda. Zdjęcie znalezione w Internecie.


I jeszcze na zakończenie małe ogłoszenie parafialne :) Podobnie jak w zeszłym roku, w połowie listopada, rusza akcja "Pomoc dla Afganistanu". Mam nadzieję, że wraz ze mną przyłączycie się do niej i pomożemy dzieciom w kraju ogarniętym wojną przetrwać kolejną zimę. Szczegóły już w listopadzie. Tymczasem pozdrawiam Was ciepło i życzę miłego weekendu :)