Długo zastanawiałam się jak napisać ten post, bo o takim cudzie przecież nie powinno się pisać zwykłymi słowami. Powinno się pisać poezje. Ale to nie łatwe. Napiszę tylko, że tam, pod koronką sklepienia, wzruszenie sięgnęło mojego serca, zacisnęło je, aż w moich oczach pojawiły się łzy. Pierwszy raz w życiu. A zawsze myślałam, że sztuki plastyczne takiej mocy nie mają, co innego książki, muzyka... A tu proszę - i to architektura.
Jakie szczęście, że tej chmury koronek nie zniszczyły wichry historii ani nie skruszył ząb czasu.
Alhambra, bo o niej mowa. Wznosi się godnie na wzgórzu Sabika, ostatnim bastionie łańcucha Sierra Nevada. Góruje jak korona, a na zboczach prowadzących do niej rozłożone niczym białe wachlarze dzielnice Albazin i Sacromonte. Alhambra od arabskiego słowa Al-Ḥamrā' oznaczającego coś czerwonego. A właściwie skrót od Al-Qal'at al-Ḥamrā czyli czerwona forteca. To prawdziwy klejnot w koronie.
Alhambra to nie tylko znany z wirtuozerskiej dekoracji Pałac Nasrydów (Nasrid lub po hiszpańsku Nazaries), to również cytadela Alkazba i fantastyczne arabskie ogrody - Generalife.
Pomne uwag, które znalazłam w internecie, kupiłam bilety wcześniej na stronie Servi Caixa , aby móc je tylko odebrać przy wejściu. Do Alhambry wpuszczana jest tylko ograniczone ilość osób. Jeśli akurat jest wielu chętnych, na miejscu można nie dostać już biletów. Bilet kupuje się na określoną godzinę i nie wolno tej godziny przegapić, bo możemy nie zostać wpuszczeni do Pałacu Nasrydów. I o takich przypadkach właśnie czytałam. Hiszpanie byli nie ugięci.
Drugi dzień po przylocie. Budzimy się wcześnie, jest szósta. Za oknem ciemno, tak, że sprawdzam godzinę na komórce mając wątpliwości czy to nie 4 nad ranem. Tu słonko wstaje późno. Jemy śniadanie w postaci dietetycznego, suchego chlebka i serka przywiezionego z Polski. Pijemy kawkę i śpieszymy na przystanek z którego odjeżdża bus do Alhambry. To wzgórze i lepiej siły zaoszczędzić na gorące godziny wędrowania po samym kompleksie, poza tym musimy być wcześniej na miejscu. Poranek rześki, nieco nawet chłodny, miły. W busie problem ze wzajemnym zrozumieniem. Burcząca pani kierowca, niezbyt chętna jest by jakoś zobrazować nam kwotę należną do zapłacenia czy do wydania. Pomaga nam z uśmiechem pasażerka (poza nami jest ich dwie). Kierowca coś na nas burczy na dal, tamta nieco zażenowana wzrusza ramionami. My i tak na szczęście nic nie rozumiemy. A z angielskim jest tu naprawdę problem. Biały busik mozolnie pnie się wąskimi uliczkami Albazin pod górę. Mijamy mur ze świetnym graffiti, postanawiam tu później wrócić z aparatem (niestety nie trafiłyśmy do tego miejsca). A miła pani mówi nam gdzie należy wysiąść, sama też wysiada. Spotkamy ją później w galerii, wymienimy porozumiewawcze uśmiechy.
Jest godzina 7.40. Stajemy w kolejce do odebrania biletów, jesteśmy pierwsze. Kasę otworzą o 8, a przy wejściu do pałacu mamy być o 8.30. Przed kasą do kupowania ustawił się już ogonek (w tym stoi też trzech bardzo przystojnych panów, których tak niepostrzeżenie omiatam sobie wzrokiem ;) ) Za chwilę strażnik przeprowadza nas pod pawilonik z automatami do wydrukowania sobie biletów. Okienko "nasze" dziś nie będzie otwarte. No tak - myślę sobie - a jak automat połknie mi kartę kredytową i nie wypluje???. Stoimy grzecznie a kolejka w tym czasie staje się co najmniej 15 metrowa. Dobrze, że przyjechałyśmy wcześniej. Do kasy jest jeszcze dłuższa. O ósmej technik sprawdza maszyny a strażnik pilnuje drzwi. Porządek musi być. W końcu dziesięć po ósmej strażnik a właściwie klucznik z wielkim pękiem kluczy i bardzo ważny wpuszcza nas do środka po kilka osób. Automatów czynnych jest cztery. Wkładam w paszcze tej żelaznej bryle moją plastikową kartę, wklepuję pin i słyszę jak w środku mielą się bilety. Wyciągam kartę (ufff) a bilety wyskakują do podstawki. Łapię za rękę moją latorośl i pędzimy do Nasrydów przepięknymi alejami, gdzie w tle nieśmiało próbują i stroją swoje instrumenty pierwsze cykady. Rozkosz.