Tak sobie myślę, czy ten blog nie powinien mieć w tytule "Podróże z moją córką", bo to już kolejna moja taka podróż. Tym razem tylko 10 dniowa, ale w tym roku to i tak brawura (tyle się wydarzyło kiepskich spraw...) I jeszcze obrona tego awansu na dyplomowanego - już znam termin 29.07. W sumie dobrze wykombinowałam, że zdążę wrócić.
Materiał o takim wędrowaniu z nastolatką, to swoją drogą ciekawa historia. Jak jej zapowiedziałam, że może taką książkę bym popełniła - ależ mnie ofuknęła. Jest na nie - pisanie o niej "NIE", zdjęcia w podróży z nią "NIE". Ciężka sprawa. Może też kiedyś uda mi się wyciągnąć mojego syncia, ale on teraz praca i praca, a jak nie praca to bractwo rycerskie (pretensji mieć o to nie mogę - bo tą miłość do rycerstwa sama mu zaszczepiłam).
Materiał o takim wędrowaniu z nastolatką, to swoją drogą ciekawa historia. Jak jej zapowiedziałam, że może taką książkę bym popełniła - ależ mnie ofuknęła. Jest na nie - pisanie o niej "NIE", zdjęcia w podróży z nią "NIE". Ciężka sprawa. Może też kiedyś uda mi się wyciągnąć mojego syncia, ale on teraz praca i praca, a jak nie praca to bractwo rycerskie (pretensji mieć o to nie mogę - bo tą miłość do rycerstwa sama mu zaszczepiłam).
Kraków - Malaga - Granada.
Wyruszamy o 9 rano. W Krakowie upał nieziemski. Jestem przerażona jak bardzo da nam popalić ta podróż. Najpierw na lotnisko w Maladze, później autobusem do miasta i następnie kilka godzin do Granady i znów miejski autobus, a do tego jeszcze poszukiwanie hotelu. Wszystko w hiszpańskim skwarze.Ryanair ma opóźnienie i wylatujemy po 10. A tu w Maladze surprise. Pochmurno, wiaterek od morza, rozkoszny chłodek - pięknie jednym słowem. Co za ulga po naszym rodzimym upale. Niebo w przepięknych stalowo szarych odcieniach, do tego jasne piaskowe żółcie. Na lotnisku idziemy do informacji turystycznej, dostajemy mapkę Malagi. Miła pani kieruje nas na autobus, który jedzie do miasta może z 20 minut a nie jak gdzieś wyczytałam 1,5 godziny. Dobry początek :) Na dworcu kupujemy bilet do Granady i już jesteśmy w drodze. Dobrze, bo właśnie zaczyna lać deszcz. Nawet marzniemy, co wydaje się nieprawdopodobne w Hiszpanii o tej porze roku.
Za oknami pomarszczone wzgórza Andaluzji. Gdzie nie gdzie przycupnęły białe rozłożyste domy ubrane w pomarańczowe dachówki, a dookoła palmy, wybujałe agawy i ciągnące się bez końca rzędy drzewek oliwek. Ines jest zachwycona, nie sądziła, że Hiszpania jest tak urokliwa, ja zresztą też nie. W dwie godziny jesteśmy w Granadzie. Tu deszcz nie pada, ale nie ma również upału. Ruch, zgiełk, kolor. Wąskie uliczki, obsadzone palmami szerokie arterie a nad wszystkim wznoszące się pokryte śniegiem góry. Jutro, gdy słońce da się znów we znaki, widok tych gór będzie jeszcze bardziej niesamowity.
Hiszpanie uśmiechnięci, życzliwi. Dojeżdżamy z dworca do centrum, kolejna uprzejma dziewczyna wysiada z nami na przystanku i pokazuje drogę do hotelu. Jesteśmy zachwycone. Wkraczamy w jedną z uliczek Albayzin, starą arabską dzielnicę, znajdującą się na liście UNESCO. Otaczają nas ludzie, hałas, śmiech, radość i arabska muzyka. Sklepiki z galabijami, marokańskimi lampami, arabskimi lampionami. A przed nami stare drzwi z kołatką, do naszego hotelu a właściwie pensjonatu znajdującego się w jednej z dwupiętrowych kamieniczek. Na szczęście jest też dzwonek. Uśmiechnięte zanurzamy się w mroku wielobarwnej ceramiką, wysmukłej klatce schodowej.