Hiszpania. Granada. Kapuściński, tortilla i paella

W hostelu a właściwie pensjonacie przyjął nas właściciel, niezwykle sympatyczny starszy pan. O dziwo bardzo dobrze mówiący po angielsku, co tu nie często się zdarza :) Oczywiście jak zwykle zamiast Poland, zrozumiał Holland - w Hiszpanii mówimy Polonia :) A gdy już dogadaliśmy się skąd jesteśmy, wspomniał Stanisława Lema i Ryszarda Kapuścińskiego. Opowiedział nam jakim autorytetem zawsze był w Hiszpanii Kapuściński, jak bardzo go ceniono i poważano. I by nie być gołosłownym pośpieszył do swojego mieszkania tuż obok recepcji i przyniósł kilka z hiszpańskich jego wydań. Było tu Lapidarium, Wojna futbolowa, Cesarz i Heban - ulubione przez naszego gospodarza dzieło. Z ogromną przyjemnością przyznałam mu rację. Ileż to razy zachęcałam Ines do czytania Kapuścinskiego, ileż razy stawiałam za wzór jego świetny język :) I tak w tej, już nieomalże domowej atmosferze, zostałyśmy obdarzone trzema kluczami (do bramy, do korytarza na drugim piętrze i do pokoju), po czym z pomocą pana wtargałyśmy nasze manele na górę. I tu z duma muszę stwierdzić, że waga bagażu (w przeciwieństwie do mojej) wciąż systematycznie maleje :)

Oto droga do naszego hotelu Antares (pensjonatu) http://www.hostalantares.com/index_en.html Dla czego było wówczas wieczorem tak mało ludzi na ulicach, napiszę w następnych postach.


A tu już nasz pokój (nieco zabałaganiony)


I widok z okna jakby wołający do nas "memento mori". Przypominający nieco czerń świętej inkwizycji.





Po całodniowej podróży, po rozpakowaniu się i zbawiennym prysznicu, przypomniał o sobie apetycik. Pora na późny obiad lub wczesną kolację. I tak wędrując uliczkami, przebierając w knajpkach (uważaj podróżniczko żebyś nie przebrała...) wybrałyśmy jedną z nich. Taką z tańszą wersją "menu del dia". Znowu nie było takie tańsze od innych - 1 E na łebka. Ale słoneczko przygrzewało, brzuszki burczały... Trochę zajęło wytłumaczenie kelnerce, oczywiście po hiszpańsku, dwóm nierozgarniętym kobietom, w jaki sposób się zamawia owe menu del dia. Otóż są dwa jadłospisy. Wybieramy 1 danie z pierwszego, 1 z drugiego. Do tego dostaliśmy przystawkę i napój. Niestety tu nie było deserku, a szkoda :) Choć może i lepiej ;) Wybrałyśmy tradycyjne dania hiszpańskie - w końcu kulinaria to element kultury,  a czasem wręcz sztuki narodowej :) Pierwszy jadłospis - tortilla. Moje biedne dziecko skojarzyło to sobie z meksykiem i zupełnie inną tortillą, więc zgodziło się z ochota. Z drugiego menu, wybrałam paelle. Mówię, nie martw się córa (bo Ines najchętniej wyłącznie asymiluje), to z kurczaka, to zjesz :) Biednej matce pomieszała się paella z pollo. Tortilla choć nie meksykańska, to mi akurat smakowała :) Moje dziecko zjadło może z połowę, natomiast wychwalała przystawkę - grzankę umoczoną w oliwie z szyneczką na ciepło. Było to danie najbardziej swojskie. Natomiast paella zwaliła nas z nóg. Po prostu śmierdziała. Ja kocham owoce morza, ale tu się nie dało. Krewetki wyglądały na martwe już od dłuższego czasu i chyba były lepszym materiałem do badań kryminalistycznych niż do jedzenia. A ich wymieszane z ryżem i pozbawione odwłoków wąsy, przypominały raczej co innego. Nie mogło być bardziej wymownego i pełnego wyrzutu wzroku, niż spojrzenie Ines. Ba! Matka sadystka, nałożywszy sobie porcję ryżu, zabrała się do nakładania biednemu dziecięciu. To menu del dia kosztowało w sumie 19 E i trzeba było przecież choć spróbować. Spróbowałyśmy, pogrzebałyśmy i popiłyśmy colą ponoć ma właściwości odkażające). Do końca wyjazdu unikałyśmy paelli jak ognia. Może to i błąd - bo tak czuję przez skórę, że po prostu (przynajmniej ja - Ines wszystko co morskie woli żywe niż martwe - nawet z szafranem) znalazłyśmy się w złym miejscu i o złej porze. Może kiedyś się o słuszności tej hipotezy przekonam...

Tortilla z kanapeczkami w tle. Dla mnie bardzo smaczne danie :)


Pechowa paella. To duże żółte na patelence to nieco gumowe kalmary.


A na deser rzut okiem na pobliską katedrę i osiołka z brązu.