Nasza feluka cumuje w zatoczce Wyspy Bananowej. Spacer przez wioskę, niechętna moim pieszczotom krówka (mało mnie nie stratowała), plantacja bananów przywodząca na myśl dżungle, egzotyczne kwiaty bananowców, podwieczorek bananowy i miła pogawędka - czegóż chcieć więcej - chyba, że więcej czasu na tej wysepce.
W dzieciństwie bawiliśmy się przeplataną na dłoniach nitką, z której układało się najróżniejsze konstrukcje. A to spadochron, a to woda i wiele innych, których nazw nawet już nie pamiętam. I kto by pomyślał, że tu w Afryce, na Wyspie Bananowej gdzieś po środku Nilu, ktoś będzie uczył moją córkę tej starej, zapomnianej, socjalistycznej zabawy :) A ja powrócę w tak miły sposób do swoich dziecięcych wspomnień. Jak zaskakująco los plecie się po Nilu... :) Jak miło wciąż mieć w sobie tamto dziecko... Jak niesamowicie teraz, w tym dwudziestostopniowym mrozie mogą rozgrzać upalne wspomnienia... A był to drugi tydzień naszej wyprawy, gdy już nie doskwierał nam upał, gdy nasze organizmy się zaaklimatyzowały.
A jeżeli chodzi o naukę, to co chwilę ktoś chciał uczyć czegoś Ines, a to arabskiego, a to imion Allaha ( a jest ich 100), czy też wyplatania zabawek z liści palmowych i innych równie przydatnych rzeczy :) Zawsze też gromadziły się wokół niej dzieciaki i następowały próby przełamywania barier językowych, kulturowych w bardzo miłej, wesołej atmosferze.