Hiszpania. Zaskakujące zakończenie wieczornego spaceru po Sewilli...

Wieczór, choć słońce jeszcze świeci, już nie daje się tak bardzo we znaki. Przyjemnie się teraz zrelaksować, bagaże w hotelu, a przed nami tylko już sama przyjemność poznawania. Kierujemy się w stronę przepływającej również przez Sewillę Guadalquivir. Ale zanim tam dojedziemy, zamierzamy sprawdzić jak dojść do Plaza del Toros de la Real Maestranza, bo w planach mamy zwiedzenie muzeum korridy. Wchodzimy na Paseo de Cristobal Colon, prowadzi nas wyłożona kamieniami droga i zza zakrętu wyłania się biała ściana otaczającą arenę. Wokół dużo ludzi. Pootwierane wszystkie wejścia na arenę. Pierwsze o czym pomyślałam, to to, że również wieczorem można ją zwiedzić. Z uśmiechem podchodzimy do stojących na "bramce" przystojnych Hiszpanów. Pytamy czy możemy wejść i zobaczyć Plaza del Toros. Również z uśmiechem, odpowiadają nam, że niestety bo dziś odbędzie się tu korrida. Oglądamy plakat. Na arenie zaprezentują się nowicjusze.




Kręcimy się wokół niezdecydowane, szarpią mną ambiwalentne uczucia. Gdy byłam jeszcze kochającą rysowanie nastolatką  (dziś już nie jestem nastolatką ;) ), nie pamiętam czy oglądałam program, czy czytałam, o dziewczynie z Polski, plastyczce. Będąc w Hiszpanii chodziła na korridy, rysowała walki byków i była zachwycona tym co działo się na arenie. Natomiast Hiszpanom podobało się to jak ona rysowała, obdarowywali ją słodyczami i owocami w podziwie. Pamiętam również jak przez lata przechowywałam reprodukcję obrazu, torreadora w błękitnym stroju, wygiętego w tanecznym pas, tuż obok byk, potężne ciało, przebiegający pod uniesioną,szkarłatną muletą. Ekspresja, ruch, barwa, emocje.  Zaczarował mnie ten obraz i te wspomnienia Polki. Później starałam się szukać usprawiedliwienia dla spektaklu odbywającego się na żółtym piasku areny, jednak nigdy go nie oglądając. Może poza filmami fabularnymi, gdzie korrida stawała się romantycznym tłem dla opowiadanych historii. A nastolatki, jak wiadomo, bardzo łatwo ulegają wszelkim romantycznym opowieściom. I broniłam korridy, mówiąc, że gorzej mają zwierzęta prowadzone do rzeźni, że wiedzą, czuja. Natomiast byk wychodząc na arenę, walczy, myśli o pokonaniu przeciwnika i umiera z godnością. Z czasem, wciąż nie widząc korridy, ale bardziej krytycznie przyglądając się różnym teoriom i opiniom, przestawałam wierzyć w ten "romantyczny", naiwny obraz. Gdy dorosłam byłam na "nie". Tak w ogóle to stwierdzam, że z wiekiem staję się coraz bardziej "miętka w środku".  A teraz los przekornie przywiódł nas pod arenę na której ma się odbyć spektakl. Nie miało go być. Nie planowałyśmy go w swoim programie kulturalno - oświatowym. Mogłyśmy stamtąd odejść, ale z drugiej strony, miałam możliwość skonfrontowania swoich dziecięcych poglądów z rzeczywistością. Dziecko, które pomieszkuje we mnie dawało znać, tupało nóżką, domagało się uwagi i spełnienia zachcianki. Chciało chleba i igrzysk.

Poszłyśmy do kasy. Ceny biletów wynosiły od kilku do dwudziestu paru euro. Wówczas żałowałam, że w portfelu miałam jedynie ostatnie kilkanaście euro przeznaczone na ten dzień. Bo jak oglądać pierwszy raz korridę to z jak najlepszego miejsca. Ale w życiu nic nie dzieje się przypadkiem, i dobrze, że stać nas było jedynie na tańsze bilety po 7 euro. Miły pan w kasie wybrał dla nas dobre miejsca. Za ostatnie centy kupiłyśmy na jednym ze stoisk przed wejściem butelkę mineralnej, zamrożonej na kawał lodu i pokręciłyśmy się wokół, uwieczniając idących kandydatów na przyszłych, wielkich torrero.






Zapadał już zmierzch. Początek spektaklu dosyć późny, bo o dziesiątej. Weszłyśmy do środka. Wszystkie miejsca wokół, choćby siedzenie było jedynie kamiennym murkiem, były ponumerowane. Znalazłyśmy swoje, tuż przy wyjściu na arenę. Ludzi wokół coraz więcej, tuż obok nas również turyści, z Wietnamu, może z Chin, miła, drobniutka para. Przed nami pewnie bliscy któregoś z chłopaków dziś występujących. Młoda mama karmiąca dziecko piersią. Dzieciaki stojące wokół wyjścia na arenę, zapewne marzący o strojnym kostiumie torreadora, sławie, pieniądzach... Prawdziwi aficionado. Oczekiwanie i malujące się na twarzach napięcie. Zapadająca powoli noc i żółte światło nad żółtym piaskiem areny. Kosze jedzenia i przyjacielskie spotkania na widowni. Gwar, śmiech, radość, podniecenie. Ludowa zabawa. W specjalnej loży zasiada orkiestra, strojenie instrumentów, muzyka. I my czekamy nieomalże w stresie. Ja podwójnym, bo gdzieś tam podświadomie boję się krwawego widowiska, a drugim powodem jest kończąca mi się bateria w aparacie i karta. Zapasowe zostawiłam w hotelu, wszak to miał być tylko krótki spacer. Życie jest pełne niespodzianek. C.d.n.