Egipt. Wracając do słonecznej Aleksandrii...

Gdy siedzę w mieszkaniu, w taki wieczór jak dziś, nieopodal starego, kaflowego pieca w którym dogasa ogień. Gdy za oknem zamieć, biel, i czerni już nawet niewiele, gdy temperatura w okolicach -5 i tylko z rzadka jakiś zbłąkany przechodzień mój dom mija - tęsknię. Wracam wspomnieniami do miejsc w których cieszyłam się słońcem, zapachami, barwą, życiem tętniącym w każdym zaułku i w każdej najmniejszej formie istnienia. Gdzie przepełniała mnie radość, że mogę czuć wiatr przesycony solą morską, że mogę widzieć, słyszeć, że mogę być. Jednym z takich miejsc była Aleksandria. Tak różna od Kairu, tak natchniona, wielokulturowa, magiczna. Dziś zabierze was po niej na spacer Lawrence Durrell, a ja tylko zilustruję jego słowa...



"Po żelaznym łańcuchu pamięci, ogniwo po ogniwie, wracam do miasta, gdzie tak krótko mieszkaliśmy razem; [...] wracam do ukochanej Aleksan­drii. [...] Przede wszystkim, czym jest to nasze miasto? Co streszcza się w nazwie Aleksandria? Przed oczyma mojej duszy przemyka wizja tysiąca ulic, owianych kłębami kurzu. [...] Pięć ras, pięć języków, kilkanaście wyznań, pięć flot, poruszających się wśród własnych odbić w tłustej wo­dzie za redą. Notatki do palety krajobrazu... Długie sekwencje tempery. Światło przesączone przez cytrynową esencję. Powietrze pełne ceglanego pyłu, pachnącego słodko ce­glanego pyłu i woni rozprażonych bruków gaszonych wodą. Jasne, wilgotne chmury ciążą ku ziemi, ale rzad­ko przynoszą deszcz. Wszystko to zbryzgane zakurzoną czerwienią, zakurzoną zielenią, liliową bielą wapienną i rozcieńczonym szkarłatem laki. Latem opary morza powlekają atmosferę delikatnym pokostem. Wszystko jest trochę lepkie.
Ale jesienią powietrze jest suche, rozedrgane, ostre od statycznej elektryczności, rozpłomienia ciało pod lekką odzieżą. Krew upomina się o swoje prawa, jak więzień szarpiący kraty celi. Pijana prostytutka błą­dzi ciemnymi ulicami, rozsypując strzępy piosenki jak płatki kwiatu. Czy to w tej pieśni Antoniusz usłyszał obezwładniającą serce melodię, która skłoniła go do skapitulowania raz na zawsze przed ukochanym mia­stem?


 Niezaspokojone młodzieńcze ciała szukały przyjaz­nej nagości i w małych kawiarenkach, gdzie Balthazar często bywał w towarzystwie starego poety tego mia­sta, chłopcy kręcili się niespokojnie, grając pod lampą naftową w trik-traka: wytrącał ich z równowagi suchy pustynny wiatr — tak nieromantyczny, tak nieufny — więc kręcili się i odwracali głowy, śledząc każdego cu­dzoziemca. Walczą o oddech i w każdym pocałunku lata wykrywają smak niegaszonego wapna... Musiałem przyjechać tutaj, żeby odbudować całko­wicie w swojej wyobraźni to miasto, melancholijne prowincje, które stary człowiek widział wypełnione „czarnymi ruinami" swojego życia. Szczęk tramwajów, które wzdrygają się dzwoniąc metalowymi żyłami, gdy przejeżdżają przez midan Mazerita, brunatny jak jody­na. Złoto, fosfor, papier magnezjowy. Często spotyka­liśmy się tutaj. Był tam latem mały kolorowy kiosk, gdzie sprzedawano plastry arbuzów i jej ulubione sorbety. [...]

 
Szósta godzina'... Człapanie biało ubranych postaci w okolicy dworca. Przy des Soeurs sklepy to wy­pełniają się, to opróżniają, jak płuca. Blade wydłuża­jące się wiązki popołudniowego słońca padają na dłu­gie łuki Esplanady, a olśnione gołębie niby rozsypane strzępki papieru wzlatują nad minarety, żeby złowić skrzydłami ostatnie promienie gasnącego światła. Sre­bro dzwoni na ladach w kantorach wymiany pieniędzy. Żelazne kraty przed bankiem są jeszcze tak gorące, że nie sposób ich dotknąć. Stukają kopyta koni ciągną­cych pojazdy, w których urzędnicy, każdy z głową na­krytą czerwonym fezem jak odwróconą doniczką, spie­szą do nadmorskich kawiarni. O tej porze, najtrud­niejszej do zniesienia, zobaczyłem z mojego balkonu niespodziewanie jej sylwetkę; bez pośpiechu, na pół jeszcze senna, w białych sandałkach szła ulicą. Miasto rozprostowuje zmarszczki jak stary żółw i rozgląda się dokoła. Na chwilę odwraca się od poszarpanych ochła­pów mięsa, gdy z ukrytego zaułka obok rzeźni, górując nad rykiem i skargami bydła, dolatują nosowe dźwięki damasceńskiej piosenki miłosnej, przenikliwe, zgrzytliwe ćwierćtony."
Kwartet Aleksandryjski -  Justyna, Lawrence Durell

P.s. O pomstę do nieba woła cena w jakiej "chodzi" w.w "Kwartet" - aktualnie na allegro - 250zł!! A tak bym sobie zakupiła i w całości poczytała...