Egipt. A niebo gwiażdziste nad nami...

Ależ długo się zabierałam za pisanie o dniu w Egipcie pod znakiem góry Synaj. Zawsze coś musiało wypaść, a to wróciłam późno wieczorem i już trzeba było grzecznie iść spać, a to coś znowu mi wypadło, a to wczoraj Photoshop zastrajkował, gdy chciałam coś z tymi rameczkami pokombinować i podpisami. A ja to jestem taki czasem przekorny tym (nie zawsze i nie we wszystkim), że jak coś zwłaszcza w komputerze nie działa jak trzeba, to się tym temacie zafiksuję i siedzę do oporu, nawet do świtu bladego się zdarza. Bo ja to jestem taki typ, że komputer ma mi śmigać jak należy i tu mam z reguły największy porządek. No i jak się wczoraj zawzięłam na niego, to w końcu znalazłam na jakimś anglojęzycznym forum podpowiedź i naprawiłam ustrojstwo. Jak zwykle okazało się, że była to wielce podstępna pierdółka. Ale godzina była już, po mojej ustalonej dobranocce, a na drugi dzień praca, więc poszłam spać - z termoforkiem :) Kopiłyśmy sobie ostatnio z córą termoforki na niekończącą się zimę - ja misia, ona hipcia :) I słusznie, bo dziś wstałam rano, odsłoniłam zasłonki (chwała, że choć już jasno o tej 6.30), a za oknem - jak? proszę zgadnąć jak? - BIAŁO. Jak zwykle! Psia kostka. Żeby choć żółto (jak na Saharze) to by może i ciepło było. Ale nie, musi być biało.
Odbiegłam sobie od tematu, a tu Synaj czeka i narada w pracy za godzinę. Streszczać się więc należy. O wejściu na górę można przeczytać również na blogu Walk like an egyptian. Więc postaram się nie powtarzać. Na górę wchodzi się z reguły w nocy - by zobaczyć wschód słońca i schodzi o poranku, zanim owo słoneczko nas nie przygrzeje. Lub można na zachód, wówczas zejście nocą. Jak już wszyscy milion razy słyszeli, idzie się kilka godzin, kamienistą ścieżką, i raczej pod górę :) Staruszek Mojżesz musiał mieć dobrą kondycję, żeby jeszcze tutaj tak z tymi kamiennymi tablicami wędrować :) Ba, i jeszcze wówczas schodów nie było. Teraz można wielbłądem, np. jak ma się skręconą nogę w kostce :) A na szczycie zimno (bardzo), ciemno i czas się okrutnie dłuży do tego wschodu. A w końcu pierwsze promienie i hurrraaa! Bo będzie już coraz cieplej :)
Ale mnie zachwyciło podczas tej wędrówki najbardziej coś innego. Z reguły, do tej pory zwiedzając patrzyłyśmy na prawo, na lewo, przed siebie, za siebie, pod nogi (a czasem jak nie to i człowiek kolano rozwalił), czasem dookoła głowy, ale nigdy tak naprawdę w niebo. No, może podczas lotu balonem, ale wówczas nie był to środek nocy. A teraz popatrzyłyśmy i zamarłyśmy. Choćby w przenośni, bo zaraz do busa trzeba było wsiadać po przerwie w jeździe, albo iść dalej pod górę. A jak już tak popatrzyłyśmy, zamarłyśmy, to zobaczyłyśmy niebo gwiaździste nad nami (prawo moralne mamy w nas więc nie trzeba tego faktu opisywać). Kto nie widział Południowego Nieba , niechaj gorzko żałuje. Nasze, jak ubogi krewny, co to mu majętności tylko na kilka znaczniejszych gwiazdek starczyło, a resztę kapotki to ma raczej chyba gwiaździstym łupieżem przyprószone.  Niebo Południowe jest pyszne, bogate, rozgwieżdżone do nieprzytomności, z całą drogą mleczną wyhaftowaną, z klejnotami wszelakich rozmiarów. Wręcz uginającą się pod ciężarem gwiazd. Można by tak patrzeć godzinami i podziwiać, a zwłaszcza jak spadają - widziałam! Nieomalże deszczem. A jeszcze lepiej położyć się na pustyni i patrzeć, dopóki się nie zaśnie. Ale o tym jak już dotrzemy do Sahary. Ale żeby takie zjawisko móc w pełni podziwiać, należy wyjść poza zasięg świateł na ziemi, czyli daleko poza Kair, Luksor, Hurgadę czy jakiekolwiek inne cywilizowano- zelektryfikowane miejsce pobytu.  Od razu dodam, że zdjęć jak zwykle nie mam. To co znalazłam w internecie przedstawiam poniżej:

(źródło zdjęcia: internet)


(źródło zdjęcia: Chobe safari )

To cześć pierwsza, skończę później i dodam swoje zdjęcia, bo jak zwykle się rozpisałam, a muszę lecieć na konferencję.