Chcąc kontynuować jeszcze dzisiaj temat podwodnych bogactw fauny i flory, sięgam do wspomnień mojej podróży do Japonii. Chciałabym pokazać targ rybny w Tokio, Tsukiji. Jest to największy na świecie tego typu targ.
Żeby go zobaczyć, wstaję przed piątą, w sumie powinnam być już na miejscu o tej porze, ale takie wstawanie jest czasem bardzo trudne. Docieram na piechotkę do miejsca, na którym wokół targu porozrastały się małe sklepiki sprzedające chyba wszystko, co jest możliwe, od spreparowanych owoców morza, przez świetną ceramikę (nie droga, więc kupuję do domu na pamiątkę), wypchane zwierzęta, po sklepiki oferujące najróżniejsze napisy, lub wykonanie dowolnych napisów w kanji, hariganie, kataganie lub romanij. Nie ma zbyt wielu przechodniów, ta część targu obudzi się do pełnego życia później. Na ulicach pracują jedynie ekipy remontujące nawierzchnię, by gdy słońce wzejdzie, zakończyć swoją pracę. W sklepikach i na straganach sprzedawcy układają swoje towary.
Kotki mieszkające w pobliżu rybnego targu muszą być niewątpliwie szczęśliwe. Zadowolona była również właścicielka kota, sprzedawczyni, gdy widzi moje zainteresowanie wypieszczonym futrzakiem.
A tu właśnie można sobie zamówić pięknie wykonaną kaligrafię.
Łatwo zorientować się, że dotarłam do serca tego targu. Choć jest już po piątej, panuje tu ruch, gwar, zamęt. Tu nikt nie zwraca uwagi na to, że jakiś turysta chce zrobić zdjęcia. Tu każda minuta, sekunda, to wiele pieniędzy. Tu liczy się, by jak najszybciej sprzedać jak najświeższy towar. Muszę pilnie uważać, by zdążyć uskoczyć przed jadącym alejką wózkiem akumulatorowym. A alejki między ladami są wąskie i najczęściej zalane wodą. Trzeba również zwracać uwagę, by nie zostać przypadkowo oblanym wodą z jakichś właśnie wypłukanych stworzeń morskich. Całość przypomina bardzo zapracowany i dobrze zorganizowany ul. I tylko czasem napotykam się na takich trutniów z aparatami jak ja :), którzy bez pośpiechu koncentrują się na barwie, świetle, fakturze czy też niesamowitości oglądanego stworzenia. Ryby, ślimaki, kraby, homary i najróżniejsze cuda. Często wciąż żywe, wijące się, pulsujące, przebierające odnóżami, w poszukiwaniu drogi na wolność, ucieczki do życia. A ja widząc żywe, karminowe ośmiornice, w siateczkach, jak u nas ziemniaki, myślę o moich dzieciach, jak byłyby szczęśliwe, gdybym im takiego peta zaserwowała im żywego do domu.
W Tsukuji odbywa się również co dzień aukcja tuńczyków. Następnie ogromne tusze tych ryb są porcjowane i rozwożone do nabywców. Niestety na zobaczenie samej aukcji nie zdążyłam, ale udało mi się sfotografować pracę przy dzieleniu ryb.
Przed szóstą targ powoli zamiera, by znów obudzić się do krótkiego, aczkolwiek intensywnego życia jutro o świcie.
A po tak spędzonym świcie warto się udać do znajdującego się tuż obok baru sushi, gdzie można spotkać sympatycznych Japończyków, którzy się nie zdążyli jeszcze położyć spać, po zapewne udanej imprezce :)
Sushi przygotowuje się na życzenie, na naszych oczach. Do tego dostaje się wilgotny, ciepły ręczniczek do powycierania, miseczkę by w niej zmieszać sobie dowolnie sos sojowy z winegret i pałeczki. Jest to moje pierwsze sushi w życiu. I to najlepsze, bo bliżej źródła już chyba być nie można :) Próbuję maguro (z tuńczykiem), iwashi (z sardynką), tamago ( z jajkiem owiniętym w bibułkę z zielonych glonów), kajiki ( z marlina), jako dodatek - sałatka z marynowanego, młodego imbiru. Dochodzę do wniosku, że jednak japońska wersja jajka nie bardzo mi smakuje.
Teraz tylko bardzo żałuję, że wówczas nie miałam jeszcze aparatu cyfrowego i musiałam pilnie liczyć, ile zapłacę za wywołanie wszystkich zdjęć.