Egipt. Sahara. Prawie jak "Pożegnanie z Afryką" czyli Eden Garden Camp

Z półwyspu Synaj jechaliśmy do Kairu nocą, zatrzymywani przez wojskowe patrole. Synaj to teren militarny. Jechałyśmy busikiem, Ines spała na moich kolanach, a mi jak zwykle urywało głowę. Nie korzystajcie z busików na całonocnych trasach. Drugim minusem było objechanie wszystkich zakątków Kairu, by rozwieźć wszystkich pasażerów "pod drzwi", tudzież dostarczyć przesyłki. Trwało to bez końca. Ale w zamian za niewygody i z konieczności, kierowca dzwonił do Talata, który jest wraz z rodziną właścicielem Eden Garden Camp i organizował nam trzydniową wycieczkę po pustyni. Nie bardzo chciałam dzwonić ze swojej komórki, przez Polskę, a z sms'ami Egipcjanie mają nieraz problemy. Mówią bowiem dobrze po angielsku, natomiast kłopot jest z czytaniem. Umówieni byliśmy na wczesny poranek i oczywiście spóźnieni. Wysadzono nas pod Muzeum Kairskim. I tam odmawiając kolejnym taksówkarzom, zaczekałyśmy chwilkę na Talata. Zmęczone i zaspane, z gigantycznymi plecakami, dwie sierotki Marysie :) Na szczęście długo nie czekałyśmy, podjechała wygodna Toyota i z przyjemnością i niecierpliwością udałyśmy się w dalszą drogę, do oazy Baharija. Niecierpliwością wykazywałam się raczej ja, bo Ines poszła spać i obudziła się dopiero na miejscu.


Eden Garden Camp zrobił na nas jak najlepsze wrażenie, małe, afrykańskie chatki, czyste i bardzo przyjemne, cisza, spokój, a tuż "za progiem" gorące źródło. Z tym źródłem z uśmiechem wspominam pewną historyjkę. Po przyjeździe zostałyśmy tu same, by odpocząć i spokojnie się rozgościć. Poszłyśmy więc pooglądać otoczenie. A tu płynie sobie betonowym korytkiem woda, gorąca, i tak delikatnie mówiąc o dziwnym zapachu. Wypływa z takiego niewielkiegobudyneczku. Podchodzi moja córa. A ja do niej - uważaj, nie macaj, bo śmierdzi. Pewnikiem jakiś ściek. Lepiej się nie moczyć. A tu jak później się okazało, to gorące źródełko, a smrodek to zapach siarki. Czyste zdrowe a i może być, że lecznicze. I później w takim samym, tylko nieco chłodniejszym się same kąpałyśmy. Bo kąpiel w gorącym źródle gdy na dworze + 50 C to taka średnia frajda.









W pierwszy dzień, na obiad zostałyśmy zaproszone do domu Talata. Poznałyśmy jego rodzinę, a obiadek był bardzo smaczny i jak zwykle egipska gościnność nakazuje - ogromny. Pozostałe posiłki przygotowywano nam na miejscu na campie. A o poranku, gdy wszyscy jeszcze smacznie spali, ja mogłam się poczuć nieomalże jak bohaterka "Pożegnania z Afryką". Siadałam sobie pod drzewkiem przy stoliku i coś tam pisałam w moim moleskinie. Rewelacja. Gdy o tym teraz myślę, wierzyć mi się nie chce :) A co pisałam? " I kto by pomyślał, że początek dnia w Afryce może być aż tak przyjemny. Siedzę sobie pod naszą chatynką, w cieniu, z daleka dobiega porykiwanie osiołka na zmianę z pianiem koguta. Poza tym cisza i szum źródełka. Chwilo trwaj wiecznie..."









Poczyniłam również pewne obserwacje przyrodnicze. Otóż żyły tam ptaszki "ogonkowe" (moja prywatna nazwa). Nie zauważyłam, żeby porozumiewały się śpiewem, ale za to jak świetni sygnaliści, przekazywali sobie informację przy pomocy machania ogonkami w górę i w dół. Bardzo ładne ptaszynki. Zresztą przyrodniczych eksploracji poczyniłam tu więcej np. drzewo pająkowe i pająki skaczące, pożeracz skorpionów, ale o tym następnym razem :)