Egipt, Elefantyna i spotkanie z krokodylem.
Przed wyjazdem chcemy jeszcze zobaczyć Elefantynę i nubijskią wioskę. Zrezygnowałyśmy z usług Ismaila, który to z pomocnikiem płynął właśnie z nami na wyspę Kitchenera. Płynął długo, nie podnosząc żagla, choć wokół nas inne feluki już śmigały po powierzchni wody. Dzięki czemu czas za jaki płaciłyśmy wydłużał się niemiłosiernie, a jeśli chciałyśmy zaoszczędzić mogłyśmy jedynie zrobić to skracając zwiedzanie. Nie tak to sobie wyobrażałyśmy. Kazałyśmy się odwieźć, wypłaciłam tylko za tą jedną wyspę, nie przejmując się zupełnie jego protestami. Ja wiem, że można na Nilu spędzić nawet cały dzień, obserwując, ciesząc się tym i robiąc zdjęcia. Ale przed nami jeszcze tyle dni w Egipcie, a nasze fundusze nie były z gumy. Trudno, gdyby tak nie wyżyłował ceny właściciel łodzi i Ismail, to może byśmy jeszcze pływali. A tak... chytry dwa razy płaci... Poszłyśmy sobie na przystań promu i tam za kilka groszy przepłynęłyśmy na wyspę. Prom obsługiwało paru może 10 - 12 letnich chłopców, uśmiechniętych, radosnych. Jeden z nich składa Ines propozycję małżeństwa. Teraz już śmiejemy się wszyscy razem. Cumujemy przy brzegu. Tu, na wyspie, był kiedyś port przeładunkowy, punkt handlu kością słoniową przywożoną z głębi afrykańskiego lądu.
Elefantyna, popołudniowa, pusta, zalana słońcem. Idziemy, w małym, wiejskim sklepiku pytamy się o dom nubijski, przeznaczony do zwiedzania. Sklepik taki typowy, jak niegdyś w Polsce na wioskach, gdzie szwarc, mydło i powidło. Kupujemy sok pomarańczowy, pyszny i chłodny, do tego na drogę jeszcze colę. Obok warsztat tkacki, piękne szale, kapy, dywaniki. Dotykam tkanin, podziwiam barwy, cieszę się ich fakturą, choć wiem, że teraz nic nie kupię. Uśmiecham się przepraszająco do starszego mężczyzny. Tak wiele bym chciała stąd zabrać, ale nie jest to możliwe. Mówię, że może następnym razem, kiedy tu wrócimy. Wiem, że takich słów słyszy on wiele w ciągu dnia. Odpowiada uśmiechem, nie nalega, nie nagabuje, rozumie. Może następnym razem, insh allah... Ścieżka wiedzie pod górę, w stronę domów. Przechodzimy koło zatoczki, kąpią się w niej dzieci, młodsze dziewczynki taplają się w pobliskim piachu - błocku, udając, że gotują jakieś potrawy, starsi chłopcy łapią małe rybki, zaglądamy do wiaderek i oglądamy efekt ich połowu. Odwieczny podział ról. Zabawy jak wszędzie dookoła świata, w czasie letnich wakacji. Nie robię im zdjęć, czuję, że było by to niezręczne. Zapamiętuję jedynie te uśmiechy. To jest to co najłatwiej "wczytać" i najmocniej w swoim sercu.
Elefantyna, popołudniowa, pusta, zalana słońcem. Idziemy, w małym, wiejskim sklepiku pytamy się o dom nubijski, przeznaczony do zwiedzania. Sklepik taki typowy, jak niegdyś w Polsce na wioskach, gdzie szwarc, mydło i powidło. Kupujemy sok pomarańczowy, pyszny i chłodny, do tego na drogę jeszcze colę. Obok warsztat tkacki, piękne szale, kapy, dywaniki. Dotykam tkanin, podziwiam barwy, cieszę się ich fakturą, choć wiem, że teraz nic nie kupię. Uśmiecham się przepraszająco do starszego mężczyzny. Tak wiele bym chciała stąd zabrać, ale nie jest to możliwe. Mówię, że może następnym razem, kiedy tu wrócimy. Wiem, że takich słów słyszy on wiele w ciągu dnia. Odpowiada uśmiechem, nie nalega, nie nagabuje, rozumie. Może następnym razem, insh allah... Ścieżka wiedzie pod górę, w stronę domów. Przechodzimy koło zatoczki, kąpią się w niej dzieci, młodsze dziewczynki taplają się w pobliskim piachu - błocku, udając, że gotują jakieś potrawy, starsi chłopcy łapią małe rybki, zaglądamy do wiaderek i oglądamy efekt ich połowu. Odwieczny podział ról. Zabawy jak wszędzie dookoła świata, w czasie letnich wakacji. Nie robię im zdjęć, czuję, że było by to niezręczne. Zapamiętuję jedynie te uśmiechy. To jest to co najłatwiej "wczytać" i najmocniej w swoim sercu.
Wioska nazywa się Koti. Idziemy uliczkami, domy malowane w charakterystyczne wzory, wypłowiałe farby, cisza i głębokie cienie, ostro odcinające się od słonecznych plam. Zostajemy zaproszeni do domu, przed którym ustawiona jest martwa natura ze starą maszyną do szycia. To takie miejscowe, prywatne i żywe muzeum etnograficzne. Wchodzimy, siadamy przy stole obok grupki Niemców. Spektakl właśnie trwa. Brawa dla jedynego jakiego widziałyśmy krokodyla nilowego. Biedny, poniżony, nieletni bóg Sobek z nałożoną na pyszczek gumką do włosów, zostaje podawany do rąk ciekawych turystów. Odgryzł by się ale nie ma za bardzo jak. Na pobliskiej wyspie żyje ponoć jeden dorosły osobnik, przywieziony tu z Kairu i wypuszczony do Nilu. Nie zapytałam skąd wziął się ten maluch, pewnie i tak usłyszałabym legendę o wodach Nilu pełnych niebezpiecznych bestii, w sam raz dla turystów. Myślę, że prawda jest bardziej banalna. Złapany gdzieś w okolicach Sudanu lub w dalszym odcinku Nilu, został zakupiony i przywieziony tu jako jedna z atrakcji. Również biorę delikatnie do rąk zwierzątko. Ma miękki, delikatny, wręcz aksamitny brzuszek, a pod skórą naprężone jak struny mięśnie, jedna chwila, jeden ruch i będzie panem sytuacji. Oddaję go choć najchętniej wypuściłabym go na wolność. Pijemy karkadę, zwiedzamy wręcz muzealne pokoje. Właściciel słysząc, że jesteśmy z Polski, rozpromienia się cały. Zna piłkarzy i sukcesy dawno przebrzmiałe naszego kraju w tej dyscyplinie. Płacimy, żegnamy się miło. Chcemy jeszcze zobaczyć pozostałą część wioski. Gospodarz woła dwóch chłopaków, oni oprowadzają nas uliczkami. Mają również wakacje, a to sposób by troszkę sobie dorobić. Każdy z nich oczywiście z papierosem w ręku. Egipcjanie tragicznie palą.
Dopiero teraz, z pewnej odległości, gdy wracamy na prom, robię zdjęcie bawiących się wciąż dzieciaków. Jakże tęsknię do tamtego spokoju, poczucia wolności, ciepła...
A wieczorem w Asuanie wybieramy się do parku Ferial Garden, by podziwiać nasz ostatni zachód słońca tutaj. Rano wyruszamy w drogę powrotną pociągiem do Luksoru, by po krótkim odpoczynku w naszym ulubionym hoteliku Oasis, wyruszyć nocnym autobusem do Dahab na półwyspie Synaj.
Nam również robiono zdjęcia :)
Egipt. Wspomnienia światła zapisane na kliszy są jak lina ratunkowa rzucona z czasu, który już przeminął...
Podczas gdy świadomość otacza się wełną zapomnienia, rozmazuje kontury, czasem ulatuje pozostawiając po sobie jedynie pamięć zapachu, paru nut, jakieś cienie... Biorę odbitkę z utrwaloną fotografią lub dotykam klawiatury, wywołuję na monitorze obrazy, i w jednej chwili wszystko wraca, nabiera gęstości, a w końcu materializuje się z zakamarków niebytu... I znów wiem, że warto być...
Asuan... Ostatni dzień, a my chcemy więcej, chcemy ukraść czasowi każdą chwilę i ją wypełnić, bez granic. Rozciągnąć nie tylko od świtu do nocy, ale i do końca świata. Chodzimy, patrzymy, notujemy każdą barwę, szelest liści, krzyk ptaków, skrzypienie drewna na którym ponad nami rozpostarty jest żagiel, chłód wody powolnej i lśniącej jak rtęć. Niestety, wiatr umiera, a wraz z nim umiera czas. Twarde od wysiłku dłonie zwijają białe płótno, chwytają wiosła. I nic tu nie da moja złość. Na środku Nilu zatrzymuje się historia, a płyną jedynie nasze pieniądze...
W końcu docieramy do wyspy Kitchenera. Raj dla ptaków, botaników i kotów. I znów jak złodzieje, kradniemy każdą chwilę, żałując, że nie jesteśmy wybrańcami losu i bogów. Nie zdobyłyśmy głównej wygranej na żadnej loterii, a tu dla nas każda minuta ma swoją finansową wartość. Przewoźnikowi nie wystarcza jeden obol. My płacimy za każdą godzinę wynajęcia łodzi. I radość przebywania tu wśród tak bujnej zieleni mąci mi myśl, że czeka nas podobnie długi jak przybycie, powrót na wschodni brzegu Asuanu. Limitowane szczęście.
Subscribe to:
Posts (Atom)