Egipt. Nilowo-socjalistyczny gigant i skrawek ziemi, który pierwszy wynurzył się z wód Chaosu.

Powrót z Asuanu - żółta pustka, pustka, szara wstęga asfaltu, żółta pustka, pustka, ciężarówka pełna wielbłądów, pustka, pustka, łba urywanie, pustka, pustka, problemy z klimatyzacją, pustka, pustka, brak toalety przy drodze i krzaczków, pustka, pustka, jakiś śmieć z prawej, pustka, pustka, jakiś śmieć z lewej, pustka, pustka i to wszystko nanizane na 300 kilometrów drogi, jak na ciągnące się za nami i przed nami  linie wysokiego napięcia. Monotonia do kwadratu, biorąc pod uwagę, że gdziekolwiek się jedzie w Egipcie, to jedzie się przynajmniej większość czasu przez pustynie.




I w końcu brzeg jeziora Nasera. Punkt zaczepienia dla oczu i cel naszej jazdy. Tu rozstajemy się z częścią grupy. Oni z tamy pojadą z powrotem do Asuanu. W tym nasza znajoma para przesympatycznych Norwegów. (Gdziekolwiek jesteście pozdrawiamy was) Oni zostają w busiku, my zmieniamy nasz pojazd. Ale o jakiej tamie mowa? Proszę Państwa - O Wielkiej Tamie. Swoistym pomniku socjalizmu, pamiątce wiekopomnej współpracy i przyjaźni między narodami, Radzieckim i Egipskim.Pilnie strzeżonym obiekcie, który swą wielkością kusi, ba, wręcz prowokuje, by stać się obiektem działań militarnych.


Dlaczego? Ponieważ "...energię spiętrzonych wód Nilu porównać można do bomby, której siła wybuchu równa się prawie całemu amerykańskiemu potencjałowi nuklearnemu. Fala czołowa posuwająca się z potworną szybkością miałaby jeszcze w Kairze wysokość 13 m a w ciągu kilku godzin zginęłoby ponad 34 miliony ludzi." Pisze Wiesław Jaszczyński w 1988r. Kiedyś może być wielkie BUM!. Ten moloch ma bowiem prawie 4 kilometry długości i nieomalże 1 kilometr szerokości u podstawy. Olbrzym w najlepsze śpiący sobie na boku, w poprzek boskiej rzeki Nil. 
Dobra taka tama, wielka i można się nią pochwalić, no i tyyyyle prądu daje, i powodzi już nie ma, Nil pól nie zalewa jak dotychczas,  przynajmniej dwa razy do roku. A w razie posuchy tyle wody pitnej zgromadzone. Naprawdę świetnie. Ale w tej tamie dość szybko powstaje "szczelina wątpliwości", i wiadomo co z taką szczeliną stać się może, zwłaszcza, gdy wiąże się z tamą. A dlaczego powstaje? Bo rzeka nie niesie już żyznych mułów, pola trzeba nawozić, by się nie wyjałowiły. Natomiast kanały doprowadzające wodę na pola, owszem doprowadzają wodę ale słoną, bo na drodze wód gruntowych znalazły się złoża soli. Ale to nie koniec atrakcji, tama nie przysłużyła się delikatnemu organizmowi jakim jest środowisko. Sahara rozrasta się o 100 tys hektarów rocznie, umiera fauna i flora morza śródziemnego. Brzegi jeziora i tak pozostały łyse, a w ramach kolejnych plag egipskich rozmnażają się licznie skorpiony, węże i inne bydlątka, coraz większy odsetek ludzi cierpi na choroby pasożytnicze i wiele, wiele innych. A tama, jak to tama, popracuje jeszcze trochę i zapewne stanie, bo nie została zbudowana by przepuszczać tony piasku i mułu, które coraz bardziej wypełniają jezioro Nasera. 




Przed nami spiekoty i skwierczenia na egipskiej patelni ciąg dalszy. Wsiadamy do nowego busa i hajda, ruszamy dalej ze znacznie sympatyczniejszym kierowcą i pilotem. W stronę "najpierwszejszego" skrawka ziemskiej, stałej powierzchni. Azymut wyspa Filae (File), a na niej świątynia Izydy.




Filae wita nas w oparach spalin silników benzynowych. Mała zatoczka pełna jest długich, zadaszonych łodzi motorowych czekających na turystów. Zbieramy się grupką, uzgadniamy z tutejszym Charonem cenę, każdy daje obola i możemy ruszać do kolebki egipskiego, starożytnego świata. Bowiem Egipcjanie wierzyli, że właśnie tu gdzie znajduje się teraz wyspa i świątynia, z przepastnych wód Chaosu wyłonił się pierwszy stały ląd. 






Wyobraźcie sobie świątynię u szczytu jej świetności... Ściany ozdobione barwnymi ornamentami, unoszące wiatrem najdelikatniejsze, jakie tylko potrafili tkać Egipcjanie, lniane zasłony. I piękne, wysmukłe, miedzianoskóre kapłanki Izydy, przechodzące przez półcienie korytarzy, jakby płynęły unoszone strumieniami Nilu. Ich śpiew i złote bransolety na nadgarstkach. Nieprzemijający czar...


 

Czy można dojrzeć upływający czas?.. Przemijające epoki?...

 




 
 

 

Siadamy pod palmami poszukując choćby najskromniejszego kawałeczka cienia. Tuż obok mała kawiarenka. Ceny wody tutaj mogą śmiało konkurować z okrutnym słońcem, które wędrując po nieboskłonie osiągnęło swój klimaks. Bezlitosne słońce, bezlitośni sprzedawcy. Nasza grupka już wie, że na zbyt późną porę umówiliśmy się z przewoźnikiem. Jak rozbitkom na bezludnej wyspie, kończą się nam zapasy picia. Podchodzi Japończyk, Koreańczyk? Nie wiemy, bo zwraca się do nas ładną angielszczyzną. Prosi o picie, podajemy mu swoją butelkę. Dziękuje nam z takim wdziękiem, jak robią to jedynie ludzie dalekiego wschodu. Jeszcze trochę czasu, jeszcze kilka zdjęć pośród wszędobylskiej bugenwilli i nadchodzi ratunek. Odpływamy. Do tymczasowego domu - hotelu i do najsoczystszego i najsłodszego arbuza na świecie schowanego w lodówce, w naszym pokoju.