Inspiracje. Marzenia na końskich grzbietach...

Dziś jeszcze troszkę o inspiracjach do podróżowania.
Z tą ciągotką do włóczęgostwa chyba się urodziłam, tak jak z miłością do koni. Jeśli chodzi o konie, kiedyś były na każdym kroku, dookoła mnie. Dziś jedynie odnajdziemy je w niezbyt licznych enklawach zwanych stadninami i klubami. Choć miło widzieć, że coraz więcej ludzi posiada również konie prywatnie. Ja niestety takiego szczęścia nie mam i na balkonie nawet najmniejszego konika trzymać nie mogę (choć może moje koty z nowego towarzystwa by się ucieszyły).
Wracając do inspiracji - jednym z moich motorów napędowych były właśnie konie. Najpierw w czasach najmłodszych włóczyłam się po wszystkich okolicznych stajniach i żaden koń nie był mi obcy. Później w szkole średniej wyruszałam do najróżniejszych stadnin czy klubów. Porywając się, mimo posiadania pieniędzy na przejazd, stopem z odległych miast - bo tak było ciekawiej. Nie miałam wówczas szczęścia do podróży poza kraj, więc nadrabiałam to jak mogłam wewnątrz naszych granic. Ale marzyłam, marzyłam nieustannie. Wysyłałam na każdy konkurs, który się pojawiał w magazynie "Kontynenty" odpowiedzi - bezskutecznie. Poznawałam ludzi na całym świecie, korespondując moim najprostszym angielskim odkąd go zaledwie zaczęłam poznawać. Oglądając albumy Juliusza Kossaka i Mariana Gadzalskiego zakochałam się w koniach arabskich. I zaczęłam wówczas malować wyłącznie konie.

Juliusz Kossak

 Marzyłam o pojechaniu do Janowa Podlaskiego, do tej pory tego marzenia nie zrealizowałam, ale chcę je zrealizować w tym roku. Pamiętam tez z jaką radością kupiłam niemiecką książkę o lipicanerach. Miałam może z 12 - 13 lat, postanowiłam wtedy, że zwiedzę te wszystkie stadniny koni rasy lipickiej i porobię w nich SWOJE zdjęcia. Do tej pory byłam w dwóch - tych najważniejszych dla współczesnej hodowli, w Lipizzy i w Piberze. Zdjęcia mam i owszem ale muszę zeskanować, bo zrobione na papierze, a ferie się kończą, nawał pracy czeka i nie wiem kiedy będę miała na to czas. W tym roku w planach kolejne marzenie z dzieciństwa - konie andaluzyjskie w Jerez de la Frontera. O jak się kiedyś kłóciłam z moją mamą całą noc, gdy otrzymałam od nich list, że mogę przyjechać i jeździć u nich. Miałam 20 lat i chciałam w jednej chwili spakować się i wyjechać na zawsze. Ale byłam dopiero co po wypadku, ledwie uratowana ręka jeszcze nie zdążyła się zagoić i tym razem moja kochana mama dała mi szlaban. Nie wyjechałam. W tym roku muszę zobaczyć konie andaluzyjskie - a bilety do Malagi już kupione. Marzyłam o galopie brzegiem morza - i to mi się udało, właśnie w Egipcie, o zachodzie słońca, brzegiem morza pędziłam na arabskim koniku z wiatrem w zawody. A to, że potem postanowił się ze mną na grzbiecie wytarzać w tym nadmorskim piaseczku to inna historia :)

Konie na swoich grzbietach unosiły moje marzenia...

A to już konie mojego autorstwa



I piękne zdjęcie Ines nie mojego autorstwa niestety :)