Triângulo

Corazón de amapola

Después de verme arrodillado ante la Violeta de la entrada anterior, la Amapola, celosa donde las haya, se decidió por fin a abrirme su corazón. Si es que la competencia es lo que tiene...

La violeta translúcida


Paseando por el parque me encontré con esta linda señorita, del tamaño de la uña de mi pulgar, que me obligó a arrastrarme por el suelo para inmortalizarla. Ellas son así.

...mas sem fulgor!


Egipt. Zaplątane w sidła Siwa...

Już od pierwszego wejrzenia Siwa mnie urzekła, tu czas stanął w miejscu. Niezależna do XIX wieku berberyjska osada zachowała swoją kulturę i klimat. Postanowiłyśmy zostać na 4 noce. Miłość nas zwiodła, a może to zmęczenie, hotel, zbiegi okoliczności skłoniły nas jednak do opuszczenia tego miejsca wcześniej.  Tymczasem spacerowałyśmy po ulicach jako naprawdę jedne z niewielu kobiet. Turystów było mało, gorąc nie sprzyjał widać wizytom tutaj. Otoczona rozległymi gajami daktylowymi, słonymi jeziorami, z mieszkańcami o specyficznej urodzie, kobietami które jedynie widziałam przewożone z miejsca na miejsce w wózeczkach zaprzężonych w osiołki. Były dokładnie ukryte przed wzrokiem mężczyzn ale i naszym. Zasłonięte twarze, dłonie, całe sylwetki ukryte pod połaciami materiału. A w centrum miasteczka ruiny glinianego labiryntu Shali, zniszczonego przez czas i ulewę.








I jeszcze słodka landrynka. Wojskowy kompleks sportowy (Siwa to miejsce stacjonowania wojska i siedziba wywiadu wojskowego), z którego korzysta czasami miasteczko, w unikalnym jak na obiekty militarne kolorze. 


25 de Abril sempre!

Egipt. Długa podróż do Oazy Siwa i wesoły autobus część II

Po kolorowych perypetiach docieramy do Marsa Matruh. Wczasowicze wysypują się z autokaru i rozjeżdżają się do ośrodków, willi i innych miejsc odpoczynku nad lazurem Morza Śródziemnego. Gdy ja chcę zabrać nasze bagaże, umorusany, egipski nastolatek próbuje mi go wyrwać. Jestem zmęczona, zmaltretowana, niewyspana, nie mam ochoty na targowanie się. Zamierzam sama wziąć nasze plecaki, tym bardziej, że skończyły mi się drobniaki na bakszysz. Mówię grzecznie, acz stanowczo "la, shukran". Nie pomaga i chłopak dalej ze mną się szarpie, próbując zabrać plecak. Jest zły, że nie daję mu zarobić, ja jeszcze bardziej, bo mam chwilowo dosyć wymuszania na mnie pieniędzy dzisiaj. Widząc mój opór, zaczyna pomstować coś pod moim adresem po arabsku. I ty już wychodzę z siebie, prostuje się znad tego plecaka w połowie wyszarpanego z bagażnika i jak nie wrzasnę po polsku "Zostawisz to w końcu!". Skutkuje, natręt złorzecząc i wymachując rękami odchodzi napastować kogoś innego.

Dopiero teraz mogę rozejrzeć się po dworcu w poszukiwaniu naszego następnego autokaru, powinien być ale go nie widzę. kasa zamknięta, nie ma gdzie kupić biletów. Zostawiam Ines na ławce z tobołami sama idę na poszukiwania, pytam się ludzi. Nawet nie myślę teraz o kupowaniu picia i jedzenia, nie chciałabym by uciekł nam transport. Jako jedyna turystka nieegipska zwracam uwagę na siebie, na dodatek rozglądam się z obłędem w oku. Od razu z szerokim uśmiechem pojawia się taksówkarz. Pytam o autobus do Siwa. Robi zmartwioną minę - nie, nie ma, będzie może o piątej po południu (jest przed pierwszą). Z troska mówi, że niestety będziemy długo czekać w tym południowym słońcu, chyba, że weźmiemy jego taksówkę. Czuję, że z minuty na minutę robię się coraz bardziej wycieńczona jak go słucham i już gdzieś z tyłu głowy lęgnie się myśl, może skorzystać z oferty. Pytam o cenę, jest wysoka, bardzo wysoka. Próbuję się targować, ale obstaje przy swoim. Ja jednak odmawiam, poszukam innej oferty. Egipcjanin nie nalega, mówi, że zawsze mogę wrócić. Jest pewny swego co jeszcze bardziej wywołuje moje zwątpienie.

Idę dalej przez dworzec. Słonce prosto nade mną, uśmiecha się ironicznie i podkręca temperaturę do 50 stopni. Cień się robi króciutki jak sfilcowany sweterek po gorącym praniu. A my już nie miałyśmy kropli w ustach od 13 godzin. Jednak siła wyższa nie pozwala mi się poddać. Intuicja pcha do przodu. I słusznie. Nagle jak objawienie, widzę przede mną autokar z napisem SIWA. Nie wierzę! Ruszam w jego kierunku z kopyta. Kierowca i jego pomocnik - sprzedawca biletów wpuszczają właśnie pasażerów. Jedziecie do Siwa??? Pytam nie dowierzając. Potwierdzają patrząc na mnie nieco zdziwieni. Gorąco zapewniam ich, że zaraz wrócę, i żeby tylko nie odjechali i wskazuję moje dziecko czekające parę metrów dalej. Uśmiechają się, a ja pędzę po Ines. Przyprowadzam moje nieomalże omdlałe z pragnienia dziecię i powierzam kierowcy. Prosząc o jeszcze chwilkę bo muszę kupić coś do picia. Pędzę do sklepiku, kupuję butelki Coli i jakieś ciastka do jedzenia (są tylko słodycze). Wzbudzam zainteresowanie chyba całego dworca miotając się tak z jednego krańca na drugi. W końcu wracam i siadam w autobusie z westchnieniem ulgi. Pijemy i uśmiechamy się szczęśliwe. A świat się uśmiecha z nami. Dosłownie i w przenośni. Nasz diametralnie poprawiony nastrój udziela się kierowcy i pasażerom.

Ruszamy chwilkę po czasie - tym, który ja znałam z rozkładu. Patrzę przez okno, ale nie dostrzegam już sprytnego taksówkarza. Rozsiadam się wygodnie i zerkam na naszych współpasażerów. jest poza nami tylko jedna kobieta, chyba z mężem. Połowę miejsc pustych, a sam autobus przypomina nasze PKSy z przed lat 20. Szybko okazuje się, że siedzenie, które wybrałam ma zepsutą blokadę i jeździ sobie swobodnie i radośnie na boki. Wywołuje to u nas ataki śmiechu, z nami śmieją się pasażerowie. Młodzi Egipcjanie zerkają z zainteresowaniem na Ines, uśmiechają się do nas serdecznie. A za oknem rozciąga się bez opamiętania nasza dobra znajoma Sahara. Chcę zapłacić za bilety, porządna jestem. Idę więc po raz kolejny do kierowcy w celu zakupu biletów. Już raz pytałam przy wsiadaniu, ale usłyszałam jedynie, że później. Teraz podejście drugie i znów później. Wracam, w końcu i tak im nie uciekniemy bez tych biletów :) Za jakiś czas wstaje asystent i jak się okazuje sprzedawca biletów. Starszy, okrągły, we wianuszku siwych włosów. Bierze wymiętolone funty i w zamian daje bilety. Gdy przechodzi obok nas, moje nieujarzmiony fotelik wyjeżdża nieomalże na środek przejścia, szturchając zaczepnie pana. Wywołuje to ponownie śmiech wszystkich dookoła i pąs na moich policzkach.  Moja dłoń ze znacząco wyciągniętymi pieniądzmi zostaje zgrabnie wyminięta i kolejny raz słyszę, że później. Później staje się nigdy, bo w efekcie końcowym i kierowca i pan kasjer udają, że nie znają angielskiego i kompletnie nie wiedzą o co mi chodzi. Do Siwa dojeżdżamy bez biletu i jakiej kolwiek zapłaty. Niezwykły przypadek jak na Egipskie realia.


Poniżej zdjęcia z tarasu naszego hoteliku.












A to już ze spaceru po Siwa





Costa escarpada

Wracając z kina...

Dziś będzie króciutko, poranny przymrozek i wieczorny chłód sprawiły, że mam ochotę położyć się do łóżka z książką i kubkiem dobrej, gorącej herbatki, zażyć Theraflu na znów bolące gardło i zakradającą się grypę.
Byłyśmy z Ines na filmie Book of Eli. Lubię takie filmy, z takimi zdjęciami i muzyka i fabułą, która nie pędzi gdzieś na złamanie karku, a daje pomyśleć. Polecam gorąco. Po tym filmie przypomniał mi się pewien obrazek, który zrobiłam kiedyś dla Ines. Taki świat "po" lub "świat, który poszedł na przód" - jak mawiał w "Dark Tower" rewolwerowiec Roland (dla fanów książek Sephena Kinga)



Amapola solidaria

Qué mejor manera de desearos un feliz fin de semana que con esta amapola solidaria, que fue tan gentil de compartir sus pétalos con su compañera, de la que sólo quedaba el tallo. Espero que os guste, ¡¡¡porque la hice pensando en vosotros!!! Un abrazo y buen fin de semana.

Egipt. Długa podróż do Oazy Siwa i ciąg dalszy sztuki targowania część I

Z tą podróżą do Siwa z Bahariji to długa i barwna historia. 

Po powrocie z pustyni miałyśmy jeszcze całe popołudnie na przyjemny wypoczynek. Szkoda było opuszczać to spokojne miejsce. Jeszcze zabawa z Rudi, jeszcze krótki spacer po okolicy i nagle okazało się, że to wieczór i musimy ruszać. Najpierw jedziemy do Bawiti, do domu Talata, poznajemy jego do tej pory ukrytą piękniejszą część rodziny, żonę i siostrę. Mamy okazję posiedzieć jedynie w kobiecym towarzystwie, porozmawiać, porobić zdjęcia Rudi, małemu Mohamedowi i jego najmłodszemu braciszkowi Ahmedowi. Dla Mohameda to wielka frajda. Za każdym razem gdy robię zdjęcie, chłopiec podbiega do mnie by zobaczyć siebie na wyświetlaczu. Niestety panie nie chcą zgodzić się na zdjęcia. Później wpadamy na chwilkę na początki wielodniowych uroczystości weselnych, ale około dwunastej w nocy podjeżdża nasz busik i musimy się niestety pożegnać. 

W busie wszystkie siedzenia są zajęte, ludzie ściśnięci jak śledzie i tylko jedno, trzyosobowe miejsce, całe puste - dla nas. Aż było trochę głupio, że za nami i przed nami tłoczą się całe rodziny ze stosami bagażu. Całonocna jazda. Jak ja nie cierpię tych busów, w których nie można oprzeć głowy i ma się wrażenie, że ją nam urwie. A spać się chce. Może lepiej by było nawet zasnąć głęboko, bo człowiek nie widziałby jak na zmianę kierowca pędził do przodu jak szalony, lub zatrzymywał się na niekończące się herbatki. Zaczynam podejrzewać, iż Egipcjanie to stoicy. A ja liczę każdą godzinę, minutę, bo przecież w Kairze czeka nas przesiadka. I bynajmniej nie przekonuje mnie "Insh Allah". Stale rosnący poziom adrenaliny w mojej krwi śmiało zastępuje najmocniejszą kawę i nie jestem w stanie zmrużyć oczu. Zdążymy czy nie?

W końcu nad ranem docieramy do Kairu. Wysadzono nas gdzieś pod jakąś estakadą, bus jedzie w innym kierunku i musimy wziąć taxi, żeby dotrzeć na dworzec Turgoman Garage. Zatrzymano taxi i zaczął się spektakl. Razem z nami wysiadło kilku Egipcjan, którzy stanęli wokół nas i bagażu, z życzliwym zainteresowaniem przyglądali się całej rozmowie. Pytam taksówkarza ile do dworca, oczywiście usłyszałam cenę z księżyca, powiedziałam, że mowy nie ma, nie jedziemy. Kierowca, próbuje mnie przekonać, a ja stanowczo ruszam w stronę ulicy by zatrzymać kolejną taksówkę. Ines z plecakami czeka w otoczeniu panów. Rusza za mną kierowca. Opuszcza cenę, a ja ponownie, że za drogo, że mowy nie ma. Kibice z uznaniem potakują głowami, busik czeka, wszyscy mają czas a nam za pół godziny ucieknie autobus (dworzec ponoć po drugiej stronie Nilu). Zabawa trwa, uznanie dla moich umiejętności w egipskich oczach wzrasta. W końcu cena wydaje się być rozsądna, co podkreślają również inni Egipcjanie. Taksówkarz wrzuca na dach samochodu nasze plecaki niczym ich nie zabezpieczając, a co tam, najwyżej zgubimy i będziemy je po drodze zbierać. I tak nasze szanse na autobus do Marsa Matruh coraz bardziej maleją. Parę korków po drodze, Nil, znajome kąty (ach jak ja tęsknię za Kairem). W końcu dojeżdżamy na miejsce. Dworzec ogromny, nowoczesny i jeszcze trzeba kasę znaleźć tą właściwą. My bez butelki wody, bez śniadania, mało przytomne, a czas, jak ostatnie ziarenka piasku w klepsydrze - niebezpiecznie przyśpiesza. Następny autobus dopiero po południu i cały dzień w plecy. Stajemy w jednej kolejce, okazuje się, że to nie ta. Pędzimy do drugiej, wlekąc za sobą absurdalnie wielkie plecaki - nawet się nie przyznaję jak ciężkie. Kolejki nie ma, pewnie już po wszystkim - zdążyłam pomyśleć. Na szczęście właśnie podszedł kierowca po listę pasażerów i okazało się, że cudem są dwa miejsca wolne. Pomógł nam nawet nieść nasze toboły. Zapakował do autokaru, drugi przytrzymał drzwi, trzeci pomachał na pożegnanie - i w ten sposób wyciągnęło się trzy dłonie w naszą stronę po bakszysz. Koszmar. 

Miejsc było wiele wolnych, ale moja radość z powodu tego była przedwczesna. Okazało się że nam przypadły w udziale ostatnie, na szczęście przy oknie. Ulokowałam tam Ines a sama usiadłam z westchnieniem ulgi obok. Moje dziecię zapadło w sen a ja patrzyłam jak zbieramy kolejnych pasażerów po całym Kairze, aż do ostatniego miejsca. Obok i przed nami usadowiła się cała rodzina mieszkańców Kairu wybierających się na wczasy. Poważna głowa rodziny, pulchna mama z najmłodszą latoroślą na ręku i trzy dorodne córy w wieku tak na oko 18, 16  i 13 lat. Tylko wyjechaliśmy poza Kair rozpoczęła się uczta. Słodycze, chipsy, mięsiwo etc. Nad nami przez całą długość autobusu telewizorki i kolejne głośne produkty lokalnej kinematografii. Nie długo było trzeba czekać, gdy pannica siedząca obok mnie zzieleniała, później jej starsza siostra i w końcu najstarsza. No i zaczęło się. Bieg przez autobus do toalety, a jak już się nie dało to do woreczka. Oj ciężko mi. Ines na szczęście dalej śpi snem sprawiedliwej. Najmłodsza pannica nieomalże schodzi z tego świata. Jakież było moje zdziwienie, gdy po krótkim przystanku i złapaniu oddechu, trzy gracje zabierają się do pałaszowania czekolady. Także kolorowa karuzela po chwili rozpoczyna się na nowo. A ja podziwiam sobie widoki za oknem, po lewej pustynne, piękne krajobrazy, po prawej lśniące w słońcu morze śródziemne, rzucam okiem na kolejny film, na nieco przybrudzony sufit nade mną i tak ogólnie rzecz biorąc staram się udawać, że mnie nie widać, albo że mnie tam w ogóle nie ma. A jazda ciągnie się w nieskończoność. Od przed ósmą rano do prawie pierwszej po południu.

Ciąg dalszy podróżniczych perypetii w drodze do Siwa nastąpi. Tymczasem troszkę zdjęć "z góry".

Rudi i Mohamed. Na drugim zdjęciu zajmują się Ahmedem.




Siwa. Codzienne, zwyczajne życie.















Lágrimas

Egipt. Sahara. Ostatnie rzeczy...

- ostatnie spojrzenie na wielki bezkres,
- ostatnia jazda po bezdrożach,
- ostatnie obozowisko i rozpalanie żywego ognia,
- ostatni zachód słońca na pustyni,
- ostatni pyszny posiłek jedzony pod gwiazdami,
- ostatni widok tak rozgwieżdżonego nieba,
- ostatnie spotkanie z pustynnymi dobrymi duszkami - fenkami i ich ostatnie karmienie,
- ostatnie rytmy bębenka porwane przez echo i powtarzane, powtarzane...
- ostatnie ślady moich bosych stóp na dziewiczym piasku,
- ostatni poranek i widok spokojnie śpiącego na piaskach Sahary mojego dziecka,
- ostatnie chwile samotnego rozmyślania, zanim wszyscy się obudzą,
- ostatnie zapiski piórem pośród księżycowego krajobrazu,
- ostatni zachwyt nad tym wyjątkowym miejscem otoczonym białą bezową pianką,
- ostatnie spojrzenie na Kryształową Górę,
- ostatnia droga do Bahariji,
- ostatnie chwile w Eden Garden Camp...
Przed nami długa droga do Oazy Siwa...














Dodam, że lisek Fenek był stworzonkiem sprytnym. Przychodził do stołu i ściągał kosteczki wszystkie z talerza na ziemię, po czym zamierzał brać po jednej i odchodzić na bok w celu konsumpcji. Ja byłam stworzeniem przekornym, i gdy odchodził, zbierałam ściągnięte kosteczki i kładłam z powrotem na talerz. Po czym lisek wracał i zabawa zaczynała się od początku :) Na usprawiedliwienie dodam, że chciałam go troszkę przytrzymać przy stole do zdjęcia, zwłaszcza, że było bardzo ciemno :)












Jak młodzież rozwijała swoją pasję fotografowania :)

Dzisiaj spędziłam nieomalże cały dzień na konkursie fotograficznym z moimi uczniami. Pogoda nawet nie najgorsza to i mój nowy aparacik na spacer wyprowadziłam :) Po raz pierwszy na dwór! :) Temat fotografii - życie codzienne. Ależ te dzieci się nafociły, i jakie efekty, dorośli by się nie powstydzili - a technika, że czasem słabsza - przecież można się tego nauczyć. Najważniejsze, co się ma w sercu, i jak się postrzega świat, a i jeszcze czy umie się o nim opowiadać. Nie ważne aparatem czy piórem :) A oni to mają! Może nie wszyscy ale wielu :) Ciekawe co z nich wyrośnie. Moja uczennica zajęła II miejsce, zrobiła portret pary staruszków, wzruszający, ciepły, piękny - sędziowie stwierdzili, że bardzo profesjonalny :) Zazdrościłam im łatwości podchodzenia do ludzi, nawiązywania kontaktu, fotografowania zupełnie obcych osób.
Dziś parę zdjęć z tego konkursu :) Może nie tak profesjonalnych, ale mam nadzieję, że miłych dla oka :)