Przed nami kolejny, upalny dzień, zwiedzanie oazy Dachla, starej wioski Al Qasr, ale zanim do niej dotrzemy - parę atrakcji. Z białej pustyni jedziemy przez morze piasku. Wciąż jestem pełna podziwu, jak można w takich warunkach można określić właściwy azymut. Dookoła nas wielkie nic, tylko wielka, żółta pustka. Piękna i rozpalona. Nasze autko dzielnie sobie daje rade z kolejnymi diunami, ale do czasu. W pewnym momencie, jeden nieostrożny skręt kierownicy i zakopujemy się w drobnym jak mąka piasku. Gdy wysiadam na bosaka, w jednej chwili wskakuję z powrotem do auta. Nie sposób stanąć na zewnątrz nie mając przynajmniej klapek. Odkopywanie kół, gdy piach jest tak suchy, że zasypuje je od razu, trwa długi i jest bardzo żmudne. Zaczynam sie zastanawiać, co będzie dalej, gdy się nie uda. Jesteśmy sami. Na dłuższe wyprawy na Saharę, samochody jadą co najmniej dwa. Ale to nie jest długa ani daleka wyprawa. Pocieszam się, że Mohamed i Said, tu się urodzili, znają teren, jeździli tu nie raz i wiedzą co robią. W razie czego jeden z nich może z nami zostać, drugi pójść po pomoc. Na szczęście po ponad godzinie samochód wyjeżdża na powierzchnię. Jesteśmy ocaleni :) Nie zdążyłam się wystraszyć :) Chcę zrobić trochę zdjęć, ale mój aparat wariuje i nie jestem w stanie nastawić ostrości. A tuż za następną płową krawędzią czeka nas ostry zjazd na położoną niżej pustynie usypaną z czarnego żwiru, płaską, szeroką i twardą jak beton. Teraz zaczyna się prawdziwe szaleństwo. Pędzimy ile fabryka dała, okna otwarte, wiatr smaga nas po twarzach i rozszarpuje na wszystkie strony włosy. Co za frajda :)
A tu przed nami rozciąga się już zielona oaza Dachla...
W wiosce Mut uzupełniamy nasze zapasy żywności i wody, a następnie ruszamy na poszukiwanie źródełka do kąpieli. Na ulicach niewielu ludzi, wszyscy ukrywają się przed wypalającym wszystko słońcem. Nie widać błąkających się samopas psów, ale czasem widać osiołki...