Egipt. Długa podróż do Oazy Siwa i ciąg dalszy sztuki targowania część I

Z tą podróżą do Siwa z Bahariji to długa i barwna historia. 

Po powrocie z pustyni miałyśmy jeszcze całe popołudnie na przyjemny wypoczynek. Szkoda było opuszczać to spokojne miejsce. Jeszcze zabawa z Rudi, jeszcze krótki spacer po okolicy i nagle okazało się, że to wieczór i musimy ruszać. Najpierw jedziemy do Bawiti, do domu Talata, poznajemy jego do tej pory ukrytą piękniejszą część rodziny, żonę i siostrę. Mamy okazję posiedzieć jedynie w kobiecym towarzystwie, porozmawiać, porobić zdjęcia Rudi, małemu Mohamedowi i jego najmłodszemu braciszkowi Ahmedowi. Dla Mohameda to wielka frajda. Za każdym razem gdy robię zdjęcie, chłopiec podbiega do mnie by zobaczyć siebie na wyświetlaczu. Niestety panie nie chcą zgodzić się na zdjęcia. Później wpadamy na chwilkę na początki wielodniowych uroczystości weselnych, ale około dwunastej w nocy podjeżdża nasz busik i musimy się niestety pożegnać. 

W busie wszystkie siedzenia są zajęte, ludzie ściśnięci jak śledzie i tylko jedno, trzyosobowe miejsce, całe puste - dla nas. Aż było trochę głupio, że za nami i przed nami tłoczą się całe rodziny ze stosami bagażu. Całonocna jazda. Jak ja nie cierpię tych busów, w których nie można oprzeć głowy i ma się wrażenie, że ją nam urwie. A spać się chce. Może lepiej by było nawet zasnąć głęboko, bo człowiek nie widziałby jak na zmianę kierowca pędził do przodu jak szalony, lub zatrzymywał się na niekończące się herbatki. Zaczynam podejrzewać, iż Egipcjanie to stoicy. A ja liczę każdą godzinę, minutę, bo przecież w Kairze czeka nas przesiadka. I bynajmniej nie przekonuje mnie "Insh Allah". Stale rosnący poziom adrenaliny w mojej krwi śmiało zastępuje najmocniejszą kawę i nie jestem w stanie zmrużyć oczu. Zdążymy czy nie?

W końcu nad ranem docieramy do Kairu. Wysadzono nas gdzieś pod jakąś estakadą, bus jedzie w innym kierunku i musimy wziąć taxi, żeby dotrzeć na dworzec Turgoman Garage. Zatrzymano taxi i zaczął się spektakl. Razem z nami wysiadło kilku Egipcjan, którzy stanęli wokół nas i bagażu, z życzliwym zainteresowaniem przyglądali się całej rozmowie. Pytam taksówkarza ile do dworca, oczywiście usłyszałam cenę z księżyca, powiedziałam, że mowy nie ma, nie jedziemy. Kierowca, próbuje mnie przekonać, a ja stanowczo ruszam w stronę ulicy by zatrzymać kolejną taksówkę. Ines z plecakami czeka w otoczeniu panów. Rusza za mną kierowca. Opuszcza cenę, a ja ponownie, że za drogo, że mowy nie ma. Kibice z uznaniem potakują głowami, busik czeka, wszyscy mają czas a nam za pół godziny ucieknie autobus (dworzec ponoć po drugiej stronie Nilu). Zabawa trwa, uznanie dla moich umiejętności w egipskich oczach wzrasta. W końcu cena wydaje się być rozsądna, co podkreślają również inni Egipcjanie. Taksówkarz wrzuca na dach samochodu nasze plecaki niczym ich nie zabezpieczając, a co tam, najwyżej zgubimy i będziemy je po drodze zbierać. I tak nasze szanse na autobus do Marsa Matruh coraz bardziej maleją. Parę korków po drodze, Nil, znajome kąty (ach jak ja tęsknię za Kairem). W końcu dojeżdżamy na miejsce. Dworzec ogromny, nowoczesny i jeszcze trzeba kasę znaleźć tą właściwą. My bez butelki wody, bez śniadania, mało przytomne, a czas, jak ostatnie ziarenka piasku w klepsydrze - niebezpiecznie przyśpiesza. Następny autobus dopiero po południu i cały dzień w plecy. Stajemy w jednej kolejce, okazuje się, że to nie ta. Pędzimy do drugiej, wlekąc za sobą absurdalnie wielkie plecaki - nawet się nie przyznaję jak ciężkie. Kolejki nie ma, pewnie już po wszystkim - zdążyłam pomyśleć. Na szczęście właśnie podszedł kierowca po listę pasażerów i okazało się, że cudem są dwa miejsca wolne. Pomógł nam nawet nieść nasze toboły. Zapakował do autokaru, drugi przytrzymał drzwi, trzeci pomachał na pożegnanie - i w ten sposób wyciągnęło się trzy dłonie w naszą stronę po bakszysz. Koszmar. 

Miejsc było wiele wolnych, ale moja radość z powodu tego była przedwczesna. Okazało się że nam przypadły w udziale ostatnie, na szczęście przy oknie. Ulokowałam tam Ines a sama usiadłam z westchnieniem ulgi obok. Moje dziecię zapadło w sen a ja patrzyłam jak zbieramy kolejnych pasażerów po całym Kairze, aż do ostatniego miejsca. Obok i przed nami usadowiła się cała rodzina mieszkańców Kairu wybierających się na wczasy. Poważna głowa rodziny, pulchna mama z najmłodszą latoroślą na ręku i trzy dorodne córy w wieku tak na oko 18, 16  i 13 lat. Tylko wyjechaliśmy poza Kair rozpoczęła się uczta. Słodycze, chipsy, mięsiwo etc. Nad nami przez całą długość autobusu telewizorki i kolejne głośne produkty lokalnej kinematografii. Nie długo było trzeba czekać, gdy pannica siedząca obok mnie zzieleniała, później jej starsza siostra i w końcu najstarsza. No i zaczęło się. Bieg przez autobus do toalety, a jak już się nie dało to do woreczka. Oj ciężko mi. Ines na szczęście dalej śpi snem sprawiedliwej. Najmłodsza pannica nieomalże schodzi z tego świata. Jakież było moje zdziwienie, gdy po krótkim przystanku i złapaniu oddechu, trzy gracje zabierają się do pałaszowania czekolady. Także kolorowa karuzela po chwili rozpoczyna się na nowo. A ja podziwiam sobie widoki za oknem, po lewej pustynne, piękne krajobrazy, po prawej lśniące w słońcu morze śródziemne, rzucam okiem na kolejny film, na nieco przybrudzony sufit nade mną i tak ogólnie rzecz biorąc staram się udawać, że mnie nie widać, albo że mnie tam w ogóle nie ma. A jazda ciągnie się w nieskończoność. Od przed ósmą rano do prawie pierwszej po południu.

Ciąg dalszy podróżniczych perypetii w drodze do Siwa nastąpi. Tymczasem troszkę zdjęć "z góry".

Rudi i Mohamed. Na drugim zdjęciu zajmują się Ahmedem.




Siwa. Codzienne, zwyczajne życie.