Po kolorowych perypetiach docieramy do Marsa Matruh. Wczasowicze wysypują się z autokaru i rozjeżdżają się do ośrodków, willi i innych miejsc odpoczynku nad lazurem Morza Śródziemnego. Gdy ja chcę zabrać nasze bagaże, umorusany, egipski nastolatek próbuje mi go wyrwać. Jestem zmęczona, zmaltretowana, niewyspana, nie mam ochoty na targowanie się. Zamierzam sama wziąć nasze plecaki, tym bardziej, że skończyły mi się drobniaki na bakszysz. Mówię grzecznie, acz stanowczo "la, shukran". Nie pomaga i chłopak dalej ze mną się szarpie, próbując zabrać plecak. Jest zły, że nie daję mu zarobić, ja jeszcze bardziej, bo mam chwilowo dosyć wymuszania na mnie pieniędzy dzisiaj. Widząc mój opór, zaczyna pomstować coś pod moim adresem po arabsku. I ty już wychodzę z siebie, prostuje się znad tego plecaka w połowie wyszarpanego z bagażnika i jak nie wrzasnę po polsku "Zostawisz to w końcu!". Skutkuje, natręt złorzecząc i wymachując rękami odchodzi napastować kogoś innego.
Dopiero teraz mogę rozejrzeć się po dworcu w poszukiwaniu naszego następnego autokaru, powinien być ale go nie widzę. kasa zamknięta, nie ma gdzie kupić biletów. Zostawiam Ines na ławce z tobołami sama idę na poszukiwania, pytam się ludzi. Nawet nie myślę teraz o kupowaniu picia i jedzenia, nie chciałabym by uciekł nam transport. Jako jedyna turystka nieegipska zwracam uwagę na siebie, na dodatek rozglądam się z obłędem w oku. Od razu z szerokim uśmiechem pojawia się taksówkarz. Pytam o autobus do Siwa. Robi zmartwioną minę - nie, nie ma, będzie może o piątej po południu (jest przed pierwszą). Z troska mówi, że niestety będziemy długo czekać w tym południowym słońcu, chyba, że weźmiemy jego taksówkę. Czuję, że z minuty na minutę robię się coraz bardziej wycieńczona jak go słucham i już gdzieś z tyłu głowy lęgnie się myśl, może skorzystać z oferty. Pytam o cenę, jest wysoka, bardzo wysoka. Próbuję się targować, ale obstaje przy swoim. Ja jednak odmawiam, poszukam innej oferty. Egipcjanin nie nalega, mówi, że zawsze mogę wrócić. Jest pewny swego co jeszcze bardziej wywołuje moje zwątpienie.
Idę dalej przez dworzec. Słonce prosto nade mną, uśmiecha się ironicznie i podkręca temperaturę do 50 stopni. Cień się robi króciutki jak sfilcowany sweterek po gorącym praniu. A my już nie miałyśmy kropli w ustach od 13 godzin. Jednak siła wyższa nie pozwala mi się poddać. Intuicja pcha do przodu. I słusznie. Nagle jak objawienie, widzę przede mną autokar z napisem SIWA. Nie wierzę! Ruszam w jego kierunku z kopyta. Kierowca i jego pomocnik - sprzedawca biletów wpuszczają właśnie pasażerów. Jedziecie do Siwa??? Pytam nie dowierzając. Potwierdzają patrząc na mnie nieco zdziwieni. Gorąco zapewniam ich, że zaraz wrócę, i żeby tylko nie odjechali i wskazuję moje dziecko czekające parę metrów dalej. Uśmiechają się, a ja pędzę po Ines. Przyprowadzam moje nieomalże omdlałe z pragnienia dziecię i powierzam kierowcy. Prosząc o jeszcze chwilkę bo muszę kupić coś do picia. Pędzę do sklepiku, kupuję butelki Coli i jakieś ciastka do jedzenia (są tylko słodycze). Wzbudzam zainteresowanie chyba całego dworca miotając się tak z jednego krańca na drugi. W końcu wracam i siadam w autobusie z westchnieniem ulgi. Pijemy i uśmiechamy się szczęśliwe. A świat się uśmiecha z nami. Dosłownie i w przenośni. Nasz diametralnie poprawiony nastrój udziela się kierowcy i pasażerom.
Ruszamy chwilkę po czasie - tym, który ja znałam z rozkładu. Patrzę przez okno, ale nie dostrzegam już sprytnego taksówkarza. Rozsiadam się wygodnie i zerkam na naszych współpasażerów. jest poza nami tylko jedna kobieta, chyba z mężem. Połowę miejsc pustych, a sam autobus przypomina nasze PKSy z przed lat 20. Szybko okazuje się, że siedzenie, które wybrałam ma zepsutą blokadę i jeździ sobie swobodnie i radośnie na boki. Wywołuje to u nas ataki śmiechu, z nami śmieją się pasażerowie. Młodzi Egipcjanie zerkają z zainteresowaniem na Ines, uśmiechają się do nas serdecznie. A za oknem rozciąga się bez opamiętania nasza dobra znajoma Sahara. Chcę zapłacić za bilety, porządna jestem. Idę więc po raz kolejny do kierowcy w celu zakupu biletów. Już raz pytałam przy wsiadaniu, ale usłyszałam jedynie, że później. Teraz podejście drugie i znów później. Wracam, w końcu i tak im nie uciekniemy bez tych biletów :) Za jakiś czas wstaje asystent i jak się okazuje sprzedawca biletów. Starszy, okrągły, we wianuszku siwych włosów. Bierze wymiętolone funty i w zamian daje bilety. Gdy przechodzi obok nas, moje nieujarzmiony fotelik wyjeżdża nieomalże na środek przejścia, szturchając zaczepnie pana. Wywołuje to ponownie śmiech wszystkich dookoła i pąs na moich policzkach. Moja dłoń ze znacząco wyciągniętymi pieniądzmi zostaje zgrabnie wyminięta i kolejny raz słyszę, że później. Później staje się nigdy, bo w efekcie końcowym i kierowca i pan kasjer udają, że nie znają angielskiego i kompletnie nie wiedzą o co mi chodzi. Do Siwa dojeżdżamy bez biletu i jakiej kolwiek zapłaty. Niezwykły przypadek jak na Egipskie realia.
Poniżej zdjęcia z tarasu naszego hoteliku.
A to już ze spaceru po Siwa